Artykuły

Smutki krawca

Krakowski aktor nie może pogodzić się, że na ulicy wciąż wołają za nim Ferdek. Wierzy, że niedługo będzie kojarzony z innymi rolami. Już jesienią zobaczymy nowego ANDRZEJA GRABOWSKIEGO - w Złotopolskich oraz przygotowywanej właśnie do emisji Stacyjce.

"- Od jesieni będziemy Pana oglądać w Złotopolskich?

- Tak, już podpisałem umowę.

- Czy ta rola ma stanowić odtrutkę na wizerunek Ferdka Kiepskiego?

- Owszem, przyjąłem ją pod warunkiem, że nie będzie to żaden kretyn i nie będzie to partia stricte komediowa. Producenci Złotopolskich mówią, że w takiej roli mnie widzą.

- Pamiętam Pana ujmujący epizod zakonnika w Na dobre i na złe.

- Bohater, którego gram w Złotopolskich, będzie trochę do niego podobny. Jest człowiekiem ciepłym, delikatnym, takim zielarzem, który wzbudza sympatię całej wsi. Lubię też swojego innego bohatera - Henryka Krupę ze Stacyjki Radosława Piwowarskiego. Ten serial z udziałem m.in. Anny Polony i Katarzyny Figury zapowiada się na wielki przebój, opinie po kolaudacji są więcej niż entuzjastyczne.

- To próby ucieczki od Kiepskiego?

- Żeby aktor nie został zaszufladkowany, musiałby zagrać źle. Nieudana rola Ferdynanda Kiepskiego doprowadziłaby do tego, że nakręcono by trzy odcinki serialu i nikt by mnie z nim nie kojarzył. To prawda, że aktor powinien grać różne postacie, ale istnieje coś takiego jak własny styl. Bo niby co ja mam zrobić, żeby uciec od wizerunku Ferdynanda - wykonać operację plastyczną, wyciąć jedną strunę głosową, żeby zmienić tembr? A i tak nie wiem, czy mimo wszystko nadal nie byłbym nazywany Kiepskim...

- Słuchacze Salonu Poetyckiego w Krakowie byli zaskoczeni, że tak pięknie recytował Pan Jesienina.

- Ale ile osób tego słuchało? Sto, sto pięćdziesiąt. A ile ludzi ogląda serial? Pięć milionów. Bardzo czekam na różne role, choćby takie jak księdza w Na dobre i na złe, bo dzięki dużej oglądalności seriali w Polsce, mogę się w nich pokazać inaczej i jest szansa, że ktokolwiek tę zmianę zarejestruje.

- Artystyczne inklinacje odziedziczył Pan po tacie, który sporo grywał, organizował życie teatralne w Alwerni.

- To prawda, wyniesiona z lat studenckich żyłka teatralna pozostała mu do końca życia. W Alwerni ojciec ciągle organizował teatry amatorskie, reżyserował przedstawienia, wygłaszał monologi Kierdziołka. Z dzieciństwa pamiętam też bożonarodzeniową tradycję chodzenia po domach z tak zwanymi herodami. Ojciec zawsze był Herodem, wujek - Śmiercią.

- Podkreśla Pan często, że aktorstwo to zawód, a nie posłannictwo.

- Misja, posłannictwo - to już się dawno skończyło. Teraz trzeba być po prostu profesjonalistą. Jeżeli całe lata jest się aktorem niespełnionym, to jest to zawód naprawdę okrutny. Codziennie jesteśmy wystawiani na próbę, zdajemy egzamin przed publicznością.

- Krystyna Janda powiedziała, że przed każdym występem czuje się tak, jakby za chwilę miała zdawać maturę.

- Dla mnie matura nie była problemem, przed premierami przypominam sobie najtrudniejszy egzamin w życiu - do szkoły teatralnej. Nigdy wcześniej nie występowałem publicznie, nie mówiłem wierszy na akademiach, nie recytowałem przed rodziną.

- To dlaczego Pan zdawał?

- Sądzę, że ten wybór był podyktowany brakiem innych zainteresowań. A z bratem Mikołajem byłem ze dwa razy na wakacyjnych obozach, w których uczestniczyły jego śliczne koleżanki ze szkoły aktorskiej. Kolorowo było. Takie życie bardzo mi się podobało.

- Pana kolegami z roku były dzisiejsze gwiazdy sceny i teatru.

- Wśród absolwentów pierwszego rocznika Wydziału Reżyserii byli Krystian Lupa, przedwcześnie zmarły Marcel Kochańczyk, Mikołaj Grabowski czy Edek Lubaszenko. Ja zaczynałem studia z Jurkiem Stuhrem, ale on był starszy ode mnie o pięć lat, bo wtedy był już na piątym roku polonistyki, ja miałem siedemnaście lat. W konsekwencji trochę się rozminęliśmy, bo jego przenieśli od razu z drugiego roku na czwarty, a ja powtarzałem trzeci rok.

- Na wyrzucenie z akademika naprawdę trzeba było sobie zasłużyć!

- Chodziło o zbyt częste balangi, drobne wybryki chuligańskie. Było, minęło

- zostało mi po tym okresie kilka blizn. Jerzy Jarocki powiedział mi wtedy;

- Panie Andrzeju, z pana będzie aktor, ale na razie jest pan za młody i za głupi, żeby skończyć szkołę, więc daję panu dwóję. Już po roku przyznałem mu rację, a do tego tak się zawziąłem, że rok później miałem z tych samych przedmiotów piątki.

- Kończąc studia, dostał Pan angaż do Teatru im. Słowackiego, ale nie zagrzał tam zbyt długo miejsca, z renomowanego teatru krakowskiego szybko uciekł Pan do Tarnowa.

- Tak mniej więcej wygląda cała historia moich zawodowych doświadczeń, że albo ciągle mnie skądś wyrzucano, albo sam odchodziłem. W Teatrze Słowackiego byłem równo rok, ale prawie nic nie grałem. Zostaliśmy tam zaangażowani z Jurkiem Kryszakiem. Wiedziałem, że albo on zacznie grać, albo ja. Dla nas dwóch nie było już miejsca. A ponieważ z reguły grał Jurek, poszedłem do dyrektor Skuszanki i powiedziałem, że odchodzę do Tarnowa. Po latach, kiedy byłem już dojrzałym aktorem, miałem ustaloną pozycję w zespole Starego Teatru, liczne nagrody, zostałem wyrzucony przez Krystynę Meissner.

- Teatromani pamiętają Pana głównie ze spektakli Schaefferowskich.

- Byłem licealistą, kiedy dowiedziałem się o Schaeferze. Mikołaj był już wtedy członkiem zespołu MW2, czyli Młodych Wykonawców Muzyki Współczesnej. W 1972 roku powstał Kwartet dla czterech aktorów - jeszcze beze mnie. Swoją przygodę z Schaefferem zacząłem w 1979 roku też od Kwartetu dla czterech aktorów. W 1987 roku zrobiliśmy Scenariusz dla trzechaktorów, a niedawno, w 1991 roku, namówiłem Mikołaja i Janka Peszka, żebyśmy wzięli Frycza i zrobili kolejny wariant Kwartetu.

- Co się zmieniło przez kilkanaście lat grania tych przedstawień?

- Sama nasza fizyczność. Co innego, kiedy Scenariusz odgrywało trzech młodych facetów, a co innego gdy trzech panów - jeden z brzuszkiem, drugi łysy, trzeci siwy. To widać jeszcze wyraźniej w Kwartecie. Teraz, kiedy wykonujemy na początku ludzkie rzeźby z naszych ciał, dostajemy brawa za to, że nam się udało.

- Widzowie Kwartetu mogą dowiedzieć się od Pana intymnych szczegółów kolorowego życia w tarnowskim teatrze.

- Rozrywkowych sytuacji było w moim życiu bardzo dużo. Przyszli biografowie, jeśli się tacy znajdą, będą musieli brać pod uwagę to rozrywkowe życie Andrzeja Grabowskiego. W Tarnowie było bardzo wesoło. Wódka zawsze dostępna, meliny tolerowane, dyrektor wyrozumiały. Wszyscy bardzo się w teatrze lubili, a niektórzy kochali. Było pięknie.

- Bardzo Pan schudł - jakaś dieta?

- Dieta. Muszę się teraz pilnować, choć lubię dobrze zjeść, uwielbiam też gotować i chyba jestem w tym dobry.

- Kiedyś opowiadał mi Pan, ze jest mistrzem w przyrządzaniu pasztetu.

- Niestety, przygotowywanie potraw wymaga cierpliwości i wolnego czasu, którego stale mi brakuje. To prawda, świetnie przyrządzam klasyczny pasztet według receptury mojej mamy. Wszystko przy tym pasztecie wykonuję ręcznie, nawet sam mielę mięso.

- Ma Pan nietypową pasję: motocykle.

- Markowy motocykl to największa pasja - jest niezawodny, piękny. Długo na nim nie jeździłem, dlatego kiedy wczoraj przyjechałem do Krakowa, z dużą przyjemnością zszedłem do garażu, pooglądałem go sobie. Dotknąłem, poklepałem.

- A gdzie Pan na nim jeździ, chyba nie po Krakowie?

- A właśnie, że po Krakowie! Poza Kraków też często wyjeżdżam. Oczywiście, nie przesadzam z miłością do motocykli, bo jeszcze bardziej lubię konie".

Rozmawiał Łukasz Maciejewski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji