Artykuły

Odśmiać tyrana

"Transfer!" w reż. Jana Klaty z Teatru Współczesnego we Wrocławiu w Berlinie. Pisze Adam Krzemiński w Polityce.

Reżyser Jan Klata pokazał w Berlinie spektakl "Transfer!", w którym Niemcy i Polacy z generacji wojennej opowiadają o utracie stron rodzinnych, a w kabaretowych skeczach występują Stalin, Roosevelt i Churchill. Widowisko trafiło w epicentrum niemieckiej debaty, czy można kpić z tyranów.

Spektakl "Transfer" nie jest jedynie teatrem faktu, jak na przykład "Dochodzenie" Petera Weissa - sceniczna adaptacja procesu oświęcimskiego, lecz również kabaretowym skeczem o trzech takich, co według własnego widzimisie dzielili w Jałcie Europę, decydując o losie milionów ludzi. Podczas gdy na scenie dziesięciu z tych milionów opowiada o swych przejściach wojennych, z zawieszonej nad nimi platformy Churchill, Roosevelt i Stalin przygrywają im niczym diabeł na weselu. Na dole Niemcy opowiadają o czasach Hitlera, o ucieczce ze wschodu pod koniec wojny, o powojennym zderzeniu z polskimi osadnikami, Polacy natomiast o konspiracji, terrorze okupacyjnym, bratobójczych walkach z Ukraińcami na Wołyniu, o wyrywaniu sobie nawzajem mienia wymordowanych Żydów, a także o zetknięciu z Niemcami na - jak mówiono - Ziemiach Odzyskanych.

I na górze, i na dole porozumienie jest tylko warunkowe. Jałtańska Wielka Trójka tylko udaje harmonię, w istocie ton w tym trio nadaje Sta, to on gra na gitarze prowadzącej, Chu mu basuje, a Roo podrzuca rytm. Śpiewają teksty Joy Division, a rozmawiają ze sobą knajackim językiem naszych dowcipów politycznych. Również na dole nie ma porozumienia. Przemyślnie zredagowane relacje poszczególnych świadków historii nakładają się na siebie, ale to widz sam musi znaleźć analogie i różnice. W istocie każdy jest sam ze swymi wspomnieniami i każdy z osobna jest tylko obiektem decyzji tych na górze. Przez moment wszyscy mówią naraz. Ale ten szum informacyjny nie sprawia wrażenia kakofonii. Układa się w wyraźną symfonię głosów. W przeciwieństwie do przesterowanej gry i chrapliwych krzyków tria na platformie.

Między Wrocławiem a Berlinem również dochodzi do zwykłych zakłóceń w komunikacji. Inne spory wywołała premiera wrocławska, a inne - berlińska. U nas cenzorskim okiem na "Transfer" patrzyli przedstawiciele Związku Sybiraków, w Berlinie - Związku Wypędzonych. Ale ku zdumieniu wszystkich, w czasie publicznych dyskusji po premierze jedni i drudzy byli wzruszeni, a nie oburzeni. Podobnie krytycy. "W Berlinie przyglądano się widowisku z sympatią i politycznym zrozumieniem, ale jako teatr to przedsięwzięcie nie wywołało specjalnego zachwytu" - skwitował wieczór komentator "Deutschlandfunk" Hartmut Krug. Z kolei Ulrich Gutmair z "Netzteitung", przysłuchujący się polskim rozmowom po premierze, zanotował, że i Polacy są jakby stropieni tym, że Klata znów pokazał rodaków samoużalających się...

Krystyna Meissner, dyrektor wrocławskiego Teatru Współczesnego, w którym spektakl Klaty został pokazany po raz pierwszy, obawiała się, że "Transfer" może być prowokacją dla naszej prawicy, która nie potrafi wczuć się w inne cierpienia niż polskie. Jedna z senatorek PiS zażądała scenariusza sztuki, a gdy teatr odmówił, twierdząc, że cenzura została zniesiona, z oburzeniem odesłała bilet na premierę. Natomiast w Berlinie wyraźną konsternację wywołało nie to, co się rozgrywało na dole, lecz akcja na górze - czy można bezkarnie kpić ze Stalina, Churchilla i Roosevelta?

"Gdy Wielka Trójka dziejów świata parluje o rozbiorze Europy w stylu polskich dowcipów politycznych, a więc ironicznie i na sposób spiskowy, niezupełnie pasuje to do naszych uszu. Klata, oczywiście, zupełnie nie dba o historyczną dokładność. Natomiast to, co relacjonuje pięcioro Polaków o swym wygnaniu z dawnej Polski oraz pięcioro Niemców, jest autentyczne. Ich własne przeżycia. Teksty jałtańskie napisał reżyser i właściwie mogłoby ich nie być, gdyby nie miały sugerować braku polskiej winy i polskiego sprawstwa..." - cierpko stwierdził recenzent "Berliner Zeitung". Nie podobało mu się też, że o ile na zakończenie sztuki sędziwa Polka odczytuje listę zapamiętanych mieszkańców swej wioski - Polaków i Ukraińców, o tyle jedna z Niemek wymienia tylko "Schweinsteiger, Steinwald, Steinbaum, Stein... Stein... Stein... Chodzi o Erikę Steinbach ze Związku Wypędzonych. Tak wygląda poszukiwanie czwartego do bicia...".

Detlef Friedrich przesadza. To nie Erika Steinbach jest tym czwartym, a Adolf Hitler. I, na dobrą sprawę, to on powinien być z boku tej platformy razem z Goebbelsem, który przecież komentował Jałtę w swych dziennikach. Żart, który Stalin w Jałcie zaczyna od swego toastu z sierpnia 1939 r. na cześć Hitlera, ma tego nieobecnego czwartego przywołać. Ale to nie wystarcza, ponieważ Jałta nie była złem samym w sobie, a jedynie końcowym akordem tańca śmierci, który mocarstwa zaczęły grać w Monachium 1938 r....

I w ten sposób jesteśmy w epicentrum wielkiej debaty, czy i jak wyśmiewać się z tyranów. W Polsce to nic nowego. Naszych tyranów i własne upodlenie odśmiewamy od zawsze (odśmiewać, czyli odreagowywać śmiechem - jak pisał kiedyś Melchior Wańkowicz). Choć szydercy co jakiś czas dostają baty od opancerzonych narodowców.

W Berlinie "Transfer" pojawił się akurat w szczytowym momencie debaty, czy Niemcom wolno już się śmiać z Hitlera. Nie jest jasne, co w ogóle wolno Niemcom robić z Hitlerem. Gdy dwa lata temu nakręcony został "Upadek" - starannie odtwarzający ostatnie dni wodza - w Niemczech natychmiast podniosły się głosy oburzenia, że to humanizacja demona. Gdy teraz Dani Levy nakręcił komedię "Mein Fiihrer", krytycy są znów oburzeni. Tyle że Levy sam stracił krewnych w czasach Holocaustu. A jego film - miejscami kabaretowy szmonces, miejscami znakomicie zagrana burleska - ma chłodny, racjonalny podtekst. Spójrzcie, skąd się biorą tyrani. Są produktem czarnej pedagogiki, byli w dzieciństwie bici, molestowani, stąd ich kompleksy, impotencja, a potem kryminalna energia. Levy w każdym wywiadzie powtarza, że pracując opierał się na diagnozach znanej i w Polsce psycholog społecznej Alice Miller. On się nie bawi Hitlerem, lecz podsuwa Niemcom pod nos krzywe zwierciadło.

Czy to właściwa metoda i czy nadszedł już czas, by fiihrer został odśmiany także i przez Niemców? Reżyser Volker Schlondorf dziwi się, że po "Dyktatorze" Chaplina ktoś w ogóle ośmiela się nakręcić komedię o Hitlerze. A znany niemiecki historyk Hans Ulrich Wehler twierdzi, że zbrodni nazistowskich nie wolno przekładać na obrazy, a takie postaci jak Lenin, Stalin czy Hitler powinny być przedmiotem badań, a nie persyflaży. Oponenci odpowiadają jednak, że Niemcy już są normalni, a więc wolno im to samo co innym. A oburzają się na komedie o Hitlerze jedynie mandaryni opinii publicznej, którzy obawiają się, że śmiech w kinie odbiera im rząd dusz.

Śmiech pozwala odreagować napięcie, ale niewiele wyjaśnia. Traf chciał, że w czasie, gdy Jan Klata wywoływał w Berlinie zakłopotanie swym odśmianiem Stalina, w niemieckich mediach wybuchła ciekawa dyskusja na temat nowej powieści 84-letniego Normana Mailera "Zamek w lesie", powieściowej rekonstrukcji dzieciństwa Hitlera. Tu nie ma nic do śmiechu, jest natomiast śmiertelnie poważne pytanie, przed którym muszą skapitulować historycy i biografowie, ale nie pisarze. W którym momencie zło weszło w duszę Adolfa Hitlera czy Józefa Dżugaszwiliego? Czy to możliwe, że niektórzy z nas są źli, zanim wyjdą z matczynego łona? A jeśli nie, to kiedy - i dlaczego - niektórzy nie mają żadnych zahamowań moralnych? Czy zbrodnie Stalina i Hitlera były skutkiem błędów wychowawczych ich rodziców? Czy drakońskiej praktyki szkolnej w Gruzji czy Austrii? A może ci dwaj dziesięcioletni chłopcy, których szkolne fotografie Alan Bullock zestawia obok siebie w swej biografii równoległej obu ludobójców, najpierw byli dobrymi, miłymi dziećmi, a potem dopiero zostali opanowani przez szatana? A może byli tylko ofiarami dziejów - bo gdyby nie oni dwaj - kto inny w Niemczech i Rosji odegrałby tę samą rolę...

Nie - powiada w "Zamku w lesie" Mailer, pierwszej części planowanej trylogii o Hitlerze, wzorowanej na "Biesach". Hitler został opętany już w momencie poczęcia. Narratorem powieści jest szatan niższej rangi, który od początku do końca nadzorował biografię późniejszego fiihrera, by ten nie zszedł z przeznaczonej mu ścieżki zła. Powieść jest pokrętna - Maestro dozorujący Adolfa musi w 1895 r. pokrzyżować boski plan zbawienia Europy i świata poprzez Rosję Romanowów, a w 1898 r. dopilnować zamachu na cesarzową Austrii - po czym grzęźnie w opisach zmagań sił piekielnych z niebiańskimi. Na tak metafizycznej scenie rodzice Adolfa nie mają szans. Są prostaccy, niezdarni i nie dają sobie rady z synem. Choć matka Adolfa - tak twierdzi u Mailera szatan - wiedziała od początku, że wtedy do jej łona wtargnęło nie tylko nasienie Aloisa, ale i zło wcielone.

J. M. Coetzee, recenzując "Zamek w lesie" w "New York Review of Books", zżyma się wprawdzie, że powieść niekiedy ociera się o komiks, ale widzi w niej istotną polemikę z głośną tezą Hanny Arendt o banalności zła nazizmu. Hitler to było zło diabelskie, a nie banalne. Jeśli jednak tak, jeśli był on tylko medium w ciągłej walce zła i dobra, w której istoty ludzkie są tylko nieudolnymi statystami, odpada również moralna odpowiedzialność człowieka i jego wolna wola. A tak w ogóle, stwierdza Mailer w wywiadzie dla "Die Welt", to światem rządzi szatan, dla którego Bóg to głupiec - niemiecki Dummkopf.

I to już wcale nie jest do śmiechu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji