Artykuły

Czy ukośnik jest sceniczny?

"Przedtem/Potem" w reż. Pawła Miśkiewicza w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Janusz Majcherek w miesięczniku Teatr.

Tekst Rolanda Schimmelpfenniga pod tytułem "Przedtem/Potem" jest z założenia utworem "bez właściwości". Sprawia wrażenie, że można go czytać od początku do końca, na wspak, a także od dowolnego miejsca w dowolnie wybranym kierunku. Kilkadziesiąt epizodów, z jakich się składa, można jakJiolwiek przetasować. Można bodaj nawet zdać się na zupełny przypadek i skakać po epizodach aleatorycznie. W czym, rzecz jasna, nie ma nic nowego, nie takie chwyty literackie łykaliśmy jak bułkę z masłem, choć porównanie tekstu Schimmelpfenniga na przykład z "Modelem do składania" lub "Grą w klasy" Cortazara byłoby dla niemieckiego autora przesadnym zaszczytem.

Z rozmysłem piszę o "tekście", a nie o "sztuce", ponieważ "Przedtem/Potem", w porównaniu z radykalizmem innych tak zwanych postdramatów, wydaje się iść o krok dalej: Schimmelpfennig posługuje się monologiem wewnętrznym, narracją pierwszo i trzecioosobową, i tylko czasami pozwala postaciom dialogować. Co zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ każda z postaci-monad krąży po własnej orbicie i istnieje jedynie w strzępliach wypowiedzi: własnej albo narratora. Pojawia się na chwilę i znika; nawet jeśli powraca, to nie ma żadnej pewności, że jest wciąż tą samą postacią. Podobne wątpliwości dotyczą przestrzeni, w którą, powiedziałbym, postaci są wrzucane i przez którą przemykają w chwilowej egzystencji, doświadczając swojego "się żyje" w byciu ku śmierci pod czarną kopułą lodowatego kosmosu (nie upieram się, że te heideggerowskie tropy są trafne, ale narzucały mi się podczas lektury).

"Przedtem/Potem" - trzeba to wreszcie powiedzieć - ma cechę wspólną wielu tekstom postdramatycznym: jest zajmujące w lekturze, wprost fascynujące w analizie dramatologicznej i beznadziejne na scenie.

Muszę wyznać, że doświadczywszy lektury "Przedtem/Potem", z przyjemnością oddałem się czytaniu wyrafinowanych i uwodzących studiów, w których autorzy przedstawiali gry Schimmelpfenniga z Arystotelesowską zasadą mimesis albo snuli analogie między Schimmelpfennigiem a, dajmy na to, Virginią Woolf-lubimy to! (zadanie, jakie staje przed czytelnikiem "Fal" w istocie ma coś wspólnego z potrzebą złożenia migawkowej narracji "Przedtem/Potem" w jakiś w miarę spójny obraz, co zresztą jest ostatecznie niemożliwe).

Jak zwykle wielkie ważenie zrobiła na mnie Dorota Sajewska - pracująca przy spektaklu "Przedtem/Potem" jako dramaturg - która zainspirowana poglądami Piotra Uspienskiego i Stephane'a Mallarmego przymierzyła do Schimmelpfenniga rozważania o naturze czasu jako czwartego wymiaru przestrzeni. "Należy - powiada w swym mini-eseju Sajewska - odrzucić ideę ruchu, uznać względność czasu, zgodzić się na to, że doświadczane przez nas zdarzenia nie stają się, lecz istnieją, a my tylko przechodzimy obok nich i przez nie. Ze nie ma Przedtem ani Potem, że istnieje tylko Slash (ukośnik), jedna jedyna teraźniejszość, a nasze ciała, wszystkie otaczające nas przedmioty, zachodzące wokół zjawiska cechują się absolutną rozciągłością w czasie".

Boże, cóż za piękna koncepcja. Od czasu, gdy interesowałem się Pawłową ideą apokatastasis, nie zetknąłem się z niczym równie frapującym. Tylko gdzie u diabła jest to na scenie.? Gdzie te intelektualne rafinady, które wypełniają program teatralny.' (notabene wydany jak talia kart, z której czytelnik może sobie układać dowolne sekwensy). Gdzie "nieskończone labirynty" Jacksona Pollocka i "labiryntowe węzły" Leonarda da Vinci i Dürrera oraz tajemnicze fraktale: płatek śniegu Kocha, dywan Sierpińsldego i żuk Mandelbrota.''

Przygotowany przez Dorotę Sajewska program przeczytałem z niekłamanym zainteresowaniem. Ale powstał on, jak sądzę, do jakiegoś innego przedstawienia. Możliwe nawet, że do "Przedtem/Potem" Schimmelpfenniga, ale w jakimś idealnym, niematerialnym, wyśnionym wyobrażeniu dramatologa.

Sceniczna materializacja niestety bardzo to wyobrażenie strywializowała. Albo, co bardziej prawdopodobne, utwór tak ciekawy jako przedmiot interpretacyjnych spekulacji nie wytrzymał próby sceny

Jedno muszę reżyserowi "Przedtem/Potem", Pawłowi Miśkiewiczowi, oddać: oglądając krakowskie przedstawienie ani przez chwilę nie wątpiłem, że to jego, Miśkiewicza, przedstawienie. Chcę przez to powiedzieć, że Miśkiewicz wypracował już własny, rozpoznawalny styl. Co więcej: bardzo ten styl lubię. Podobał mi się w "Powrocie", w "Rajskim ogródku", w "Niewinie", w "Alinie na zachód", w przedstawieniach telewizyjnych. Ale w przypadku "Przedtem/Potem" mam wrażenie, że reżyser kręci loki na łysinie.

Jest w tym spektaklu jakieś odległe echo "Kartoteki": na scenie mamy pokój hotelowy z podwójnym łóżkiem, nocnymi stolikami i telewizorem podwieszonym pod sufitem; w telewizorze idzie film przyrodniczy o żukach, z komentarzem czytanym przez Krystynę Czubównę; nad łóżkiem reprodukcja obrazu; z boku mała kanapa, drzwi do łazienki. Przez ten pokój przechodzi kilkanaście osób obojga płci i w rozmaitym wieku, które na chwilę go zamieszkują albo przynajmniej w nim przebywają i znikają. W odróżnieniu jednak od "Kartoteki" w pokoju nie ma żadnego bohatera, w którym można by odnaleźć zasadę jednoczącą dramaturgię spektaklu. Za bohaterów ani nawet za postaci - w poszukiwaniu autora, utworu i samych siebie - trudno też uznać przechodzące przez pokój osoby, bo ich obecność jest migawkowa, tożsamość niejasna, a egzystencja chwilowa i nieprzenikniona, na podobieństwo tych żuków w telewizorze. Pewnie nie przypadkiem ulubiona lektorka telewidzów oprócz komentarza do filmu wypowiada także partie narracyjne, z których częściowo dowiadujemy się, co osoby na scenie robiły, robią lub zamierzają zrobić.

W pewnym sensie bohaterem przedstawienia Miśkiewicza jest sam pokój, podlegający poetyckim przemianom i stwarzający osobliwą przestrzeń w kosmosie, w której na moment powoływane są do życia ludzkie monady. I może nawet byłoby to wszystko mądre i piękne, gdyby te monady kaleką egzystencją i szczątkową mową przekazywały nam coś ważnego i poruszającego. Ale one nie dość, że niedoistnieją, to jeszcze mówią głupstwa i banały. Przez kilkanaście minut to bawi, bo aktorzy jednak przedni; z czasem robi się nużące. W trzeciej godzinie przedstawienia coraz bardziej pociągająca staje się myśl, by dołączyć do korowodu hotelowych gości, wejść w sceniczną przestrzeń, wyciągnąć się wygodnie na łóżku i zasnąć przy kojącym głosie Krystyny Czu-bówny, nie dbając o to, co było Przedtem ani o to, co będzie Potem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji