Artykuły

Nie wciskamy sobie kitów

- Istotny jest nowy w polskim teatrze sposób pracy, jaki z Bartkiem Frąckowiakiem wprowadzamy. Przez miesiąc pracujemy sami nad tekstem i koncepcją widowiska, przychodzimy w efekcie do aktorów nieźle przygotowani. Dramaturg i kompozytor są obecni na wszystkich próbach - mówi reżyser WIKTOR RUBIN.

Mirosław Baran: Jak się czuje reżyser, który po zaledwie trzech spektaklach nagle staje się jednym z najważniejszych twórców teatralnych w Polsce?

Wiktor Rubin: Jeżeli to prawda, to czuję się świetnie. Faktem jest, że te trzy moje spektakle fajnie zafunkcjonowały w przestrzeni teatralnej, zdobyliśmy nagrody, zostaliśmy docenieni przez prasę i środowisko. Bardzo fajnie. Chciałbym podkreślić, że jest to efekt pracy całego zespołu: dramaturga Bartosza Frąckowiaka, kompozytora Piotra Bukowskiego, scenografa Pawła Wodzińskiego i reżysera światła Piotra Pawlika, aktorów oraz innych współtwórców. Istotny jest także nowy w polskim teatrze sposób pracy, jaki z Bartkiem Frąckowiakiem wprowadzamy. Przez miesiąc pracujemy sami nad tekstem i koncepcją widowiska, przychodzimy w efekcie do aktorów nieźle przygotowani. Dramaturg i kompozytor są obecni na wszystkich próbach. Dlatego mam poczucie, że spektakl powstaje na zasadzie ścierania się różnych idei, pomysłów, wizji. Chciałbym podkreślić też czynną rolę aktorów w procesie budowania spektaklu. Jest to, jak sądzę, konfrontacyjny model pracy. Nie wciskamy sobie kitów. Nie obywa się też bez konfliktów.

"Lilla Weneda" będzie Twoim pierwszym spektaklem według polskiego tekstu. Dlaczego akurat Słowacki?

- To faktycznie perwersyjny pomysł. "Lilla Weneda" jest najdziwniejszym tekstem Słowackiego, tekstem, który już za jego życia nie doczekał się dobrej recepcji, a i później nie było najlepiej. Powstało bardzo mało prac krytycznych dotyczących "Lilli", jest ona dramatem bagatelizowanym. Myślę, że najbardziej odstrasza warstwa "bajkowa" tekstu. Temu dramatowi jest bliżej do Tolkiena niż do tak zwanej literatury poważnej. Zatem strasznie łatwo jest, pozostając na powierzchni dramatu, olać to, co Słowacki chciał w tym tekście przemycić. Myślę, że tekst jest bardzo przewrotny i ironiczny. Mało który utwór opisywał tak radykalnie sytuację w Polsce. Poza tym Słowacki jest trudny intelektualnie, bardzo przewrotny, nie ma u niego jasnej tezy. Stawia problem i za chwilę sam go podważa. W związku z tym ocena każdej z jego postaci nie może być jednoznaczna. I za tym impulsem poszliśmy, przygotowując spektakl. Chcemy brać widza na świadka; niech sam rozstrzygnie, która ze stron konfliktu ma rację. Stawiamy za pomocą Słowackiego pytanie, czy podział na Polskę solidarną i liberalną nie jest tylko podziałem mitycznym, tak jak cała koncepcja IV RP. To podział, który coraz silniej funkcjonuje w ludzkiej świadomości. A jest to przecież manipulacją, tak zwaną przemocą symboliczną.

Na czym jeszcze skupiacie się w spektaklu?

- Zajmujemy się także pojęciem narodu. W związku z tym, co się teraz dzieje, z globalizacją kultury, jej unifikacją i macdonaldyzacją, różnice kulturowe pomiędzy narodami przestają być aż tak wyraźnie, jak - powiedzmy - 50 lat temu. Gdy spojrzymy, jak są ludzie ubrani w Pradze, Warszawie, Gdańsku czy Madrycie, to dużych różnic nie zobaczymy. Używamy tych samych kosmetyków, mamy tych samych idoli, czytamy te same książki, oglądamy te same filmy. W związku z tym różnice kulturowe mogą się zacierać i pojawia się pytanie, czy narody - jeżeli je definiować przez wspólną kulturę - nie ulegają stopniowemu zatarciu. A jeśli zdefiniujemy naród przez pojęcie państwa, to ta kategoria też się rozmywa; w Unii Europejskiej rezygnujemy przecież z części suwerenności na korzyść wspólnych norm i przepisów. Zatem zasadne staje się postawienie pytania o przetrwanie pojęcia narodu w obecnej formie. Czy za 20 lat naród będzie kategorią ciągle aktualną?

Ruchy konserwatywne w Polsce przeciwstawiają się takiej wizji.

- Procesów historycznych nie da się zatrzymać, tak samo jak nie dało się zatrzymać rozwoju kapitalizmu. Chodzi tylko o to, by ten kapitalizm miał "ludzką twarz". Można zatem w nieuniknionych przemianach szukać najlepszych rozwiązań. Tu też widzę cel teatru zaangażowanego. Uważam, że teatr nie może być tylko przyjemnością mieszczańską. Najważniejsze jest, by teatr prowokował widza do myśli, nie dając mu przy tym gotowych rozwiązań.

Czyli preferujesz teatr polityczny?

- Każdy teatrowi politycznemu przypisuje dziś różne znaczenia. Ja na pewno nie chcę nikomu wciskać ze sceny swoich myśli i przekonań. Dla mnie teatr polityczny jest teatrem krytycznym, podejmującym ważne problemy, prowokującym widza. W odróżnieniu od teatru, który daje tylko przyjemność i satysfakcję nażartemu mieszczuchowi.

* Wiktor Rubin (właściwie Paweł Wojtczuk, rocznik 1978) reżyseruje "Lillę Wenedę" Słowackiego w teatrze Wybrzeże. Jest absolwentem socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i reżyserii krakowskiej szkoły teatralnej. Zadebiutował spektaklem "Mojo Mickybo" Owena McCafferty'ego w szczecińskim Teatrze Krypta (Grand Prix na festiwalu Kontrapunkt 2006 i Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy). Jego kolejne realizacje - "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i "Terrodrom Breslau" Tima Staffela w Teatrze Polskim we Wrocławiu - zebrały świetne recenzje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji