Artykuły

Czy "Anioły..." mogą rozpętać burzę?

"Anioły w Ameryce" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego TR Warszawa w sali SGGW. Pisze Bartosz Żurawiecki w Replice.

Jeden z prawicowych dzienników (nazwy nie zdradzę, bo co ja tam stare konserwy będę reklamował) tuż przed premierą "Aniołów w Ameryce" ogłosił z trwogą w głosie, że spektakl Warlikowskiego pewnie wywoła burzę. Nie tylko zresztą z tej strony płynęły "komunikaty o możliwości wystąpienia skandalu".

Mój znajomy, którego trudno posądzić o kolaborowanie z obecną władzą, prorokował kilka miesięcy wcześniej, że jeśli dojdzie do wystawienia "gejowskiej fantazji na motywach narodowych" Tony'ego Kushnera, to TR (dawniej Teatr Rozmaitości) zostanie zamknięty. Dlatego, że przecież jeden z bohaterów sztuki, Roy M. Cohn - prawicowy, prominentny amerykański polityk i kryptogej - aż za bardzo kojarzy się z pewną czołową postacią naszego życia politycznego (zgadnij, kotku, kogo mam na myśli?).

Premiera odbyła się 17 lutego. I gdzie ta burza? Możemy mówić, co najwyżej, o chwilowym zachmurzeniu. Generalnie spektakl Krzysztofa Warlikowskiego przyjęty został z wstrzemięźliwym uznaniem i bez specjalnych emocji. Czyżby z wielkiej chmury spadł mały deszcz? Czyżby tematyka homoseksualna została już mniej więcej oswojona przez "opinię publiczną"? A może sztuka, nawet w naszym kraju, jest mniej więcej respektowaną sferą wolności? Albo też po prostu teatr mało kogo obchodzi? Lub wręcz przeciwnie - potencjał był duży, ale Warlikowski osłabił polityczną siłę sztuki Kushnera?

Zanim będę się starał pokrętnie rozstrzygnąć tę kwestię, dla przypomnienia rzucam kilka faktów. Kushner napisał swoją dylogię ("Anioły..." składają się z części "Milenium nadchodzi" i "Pierestrojka") na początku lat 90. Akcja sztuki zaczyna się w październiku roku 1985, kończy w lutym roku 1990. Reagan rządzi, AIDS szaleje. Albo odwrotnie. Głównymi bohaterami wielowątkowego utworu są, oprócz wspomnianego Cohna, także: protegowany Roya, Joseph, Harper, czyli żona Josepha oraz para gejów: zarażony wirusem HIV, Prior i jego partner, Louis. Cohn umiera na AIDS, ale do ostatniego tchu zaprzecza, jakoby należał do "mniejszości" i cierpiał na "zarazę pedałów". Za to wywodzący się z rodziny mormonów Joseph skłonny jest wreszcie przyznać sam przed sobą, że kręcą go mężczyźni. Zwłaszcza Louis, który porzucił Priora, bo nie był w stanie sprostać wyzwaniom, jakie niesie jego choroba.

Kushner bez ogródek zaatakował w "Aniołach..." republikanów - stojących w latach 80. u steru władzy - za to, że ogłosili AIDS karą boską dla "zboczeńców" i nie uczynili nic, by pomóc umierającym współobywatelom. Pokazał hipokryzję konserwatystów i bigotów, ich pełne morałów gęby, które wieczorami, w ciemnych parkach wypełniali czymś zupełnie innym. Ale szczególnie śmiałym posunięciem autora było włączenie w gejowsko-lewicową perspektywę sztuki tego, co przez wielu dogmatycznie uważane jest za domenę prawej strony, mianowicie rodziny i religii. To właśnie chory na AIDS gej ma tutaj prorocze wizje, które objawiają mu tytułowe anioły. To on jest ich wybrańcem.

Warlikowski w swoim spektaklu zredukował religijną i wizyjną skalę dramatu. Postacie nadprzyrodzone wyglądają zwyczajnie, nie mają skrzydeł i są przede wszystkim emanacją psychiki bohaterów. Z jednej strony dobrze - pozwoliło to reżyserowi uniknąć pretensjonalności występujących w sztuce, a przede wszystkim sprowadzić kwestię AIDS czy homoseksualizmu do ziemskich, konkretnych wymiarów. "Anioły..." Warlikowskiego wymykają się z metafizycznej pułapki, w którą kaznodzieje różnej maści napastliwie wpędzają dyskusje o realnych problemach mniejszości seksualnych. Nie ma w spektaklu rozważań, czy homoseksualizm jest: moralny/niemoralny, naturalny/nienaturalny, dany przez Boga/diabła, itd. itp. Źródła rozterek, wątpliwości, kłopotów, czynów dobrych czy złych tkwią w ludziach, a nie w biblijnych stworach i starych baśniach.

Z drugiej strony jednak, przy takiej redukcji stępieniu ulega także ostrze polityczne. W Stanach, podobnie jak w Polsce, relacje między religią a władzą są bardzo silne. Wedle ogłoszonego niedawno sondażu, Amerykanie woleliby mieć za prezydenta raczej geja niż ateistę. Przynajmniej mogą sobie wybrać, czy chcą geja-katolika, geja-mormona czy geja-zielonoświątkowca. U nas, co prawda, (quasi)ateista był prezydentem (gej, o ile mi wiadomo, jeszcze nie), ale wyznaniowa różnorodność nie istnieje. W Polsce monopol dzierży Kościół katolicki, więc nawet nie można uciec z jednej kruchty do drugiej. Jak pokazał casus Nieznalskiej i krakowskich Marszów Tolerancji, wyładowania następują przede wszystkim tam, gdzie dochodzi do styku religijności (katolicyzmu) i seksualności. W tym akurat względzie Warlikowski okazał się nie dość radykalny i dlatego stracił szansę na swoją burzę. Warto jednak podkreślić, że reżyser nie bawi się w jakieś mormońskie stylizacje, więc matka Josepha, grana przez Stanisławę Celińską może być odebrana jako "dobra katoliczka", która stara się zrozumieć swojego syna.

Nie znajdziemy w spektaklu żadnych tanich i łatwych aluzyjek, sugerujących, że pod postacią Cohna czy Josepha kryje się ten czy ów z Wiejskiej. Gdy jednak Jacek Poniedziałek jako Louis krzyczy prosto w widownię: "Fałszywe faszystowskie świnie", nie ma wątpliwości, że kieruje tę uwagę pod adresem rządzącej właśnie "elity".

Wymiar polityczny jest więc w spektaklu jak najbardziej obecny, choć jego impet tłumi estetyczna finezja dzieła Warlikowskiego. "Anioły w Ameryce" zostały zrealizowane kunsztownie i mają wewnętrzne napięcie, które sprawia, że mimo długości przedstawienia (można wybrać opcję - raz sześć godzin albo dwa razy po trzy) bez znużenia śledzimy losy bohaterów. Stali aktorzy Warlikowskiego (Stanisława Celińska, Maja Ostaszewska, Magdalena Cielecka, Jacek Poniedziałek, Tomasz Tyndyk, Andrzej Chyra, Danuta Stenka) są jak wiele ciał w jednym duchu - mówią głosami, ale nie fałszują i nie zagłuszają się nawzajem. Bardzo udanie dołączył do tego zespołu Maciej Stuhr w roli Josepha, zaskakujący, zwłaszcza dla tych, którzy znali go dotąd głównie z nie najlepszych komedii filmowych.

Usatysfakcjonowany estetycznie, muszę jednak ponownie zapytać: a co z tą burzą? Najpewniej prawicowe dzienniki znowu się pomyliły. Spektakl Warlikowskiego nie spowoduje jednorazowych wyładowań, po których wszystko wróci do normy. On będzie - przynajmniej mam taką nadzieję - działał głębiej i długoterminowo. Dlatego idźcie w Polskę głosić dobrą nowinę, że w sali SGGW, w Warszawie na Rakowieckiej, pokazywana jest "gejowska fantazja na motywach narodowych".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji