Artykuły

Na wokalnym Olimpie

- Tak zwana kariera to w moim rozumieniu śpiewanie z jak najlepszymi artystami, w jak najlepszych teatrach, z jak najlepszymi dyrygentami. Żeby to osiągnąć, trzeba mieć ogromną dozę samokrytycyzmu, pokory i pracowitości - mówi PIOTR BECZAŁA, śpiewak nowojorskiej Metropolitan Opera, który wystąpi w Poznaniu, w koncercie poświęconym pamięci zmarłego niedawno barytona Wojciecha Drabowicza.

Z tenorem Piotrem Beczałą [na zdjęciu], o światowej karierze śpiewaczej, rozmawia Anna Plenzler:

Nazywają pana Kiepurą naszych czasów. Czy to dla pana komplement? Śpiewa pan jego przeboje?

- Rzadko, ale zdarza się, że śpiewam. A czy to komplement? Oczywiście, że tak. Dla każdego Polaka, zwłaszcza tenora, Jan Kiepura to postać bardzo ważna. Od kiedy pamiętam, zawsze był moim idolem, kimś, kto mnie inspirował. Po wyjeździe z Polski zaczynałem swoją karierę w Austrii, gdzie Jan Kiepura jest bardzo znany, więc porównywanie mnie do niego było wielkim komplementem..

Właśnie ukazała się płyta z pełnym nagraniem "Krainy uśmiechu" Lehara z pańskim udziałem, na DVD wydano "Wesołą wdówkę". Jaki jest pana stosunek do tej nieco lżejszej niż operowa muzyki? Śpiewacy operowi raczej niechętnie sięgają po repertuar operetkowy..

- W dzisiejszych czasach operetka, niestety, została zdewaluowana. W czasach Jana Kiepury w operetkach występowali śpiewacy operowi. Dziś ten podział na operę i operetkę robi się dosyć przepastny, z wielką dziurą pośrodku. Jeśli mam możliwość śpiewania operetki, robię to zawsze w tym składzie, w jakim śpiewam operę. "Krainę uśmiechu" nagrywałem w Monachium z orkiestrą symfoniczną. "Wesoła wdówka" była oficjalną produkcją opery w Zurichu, która zawsze wystawia jedną operetkę na sezon - to taki ukłon w stronę lżejszej muzy. Róbmy więc to, ale jak najbardziej poważnie - poważnie w sensie profesjonalnym.

Po Reszke, Kiepurze i Ochmanie jest pan czwartym polskim tenorem, który śpiewał w Metropolitan Opera. Ten debiut okrzyknięto w grudniu ubiegłego roku sensacyjnym...

- Metropolitan to Olimp wokalny. Zaproszenie mnie do śpiewania była ogromną nobilitacją. Był to bardzo istotny krok w mojej karierze, zwłaszcza że mam już podpisane kolejne kontrakty i będę związany z operą w Nowym Jorku przez wiele sezonów.

Co będzie pan śpiewać?

- "Łucję z Lammermoor" Donizettiego w 2008 roku, "Eugeniusza Oniegina" Czajkowskiego w 2009 roku, mam też propozycje śpiewania w "Cyganerii" Pucciniego i "Fauście" Gounoda do 2011 roku. O tyle więc mój występ w grudniu w Metropolitan nie był tak wielkim stresem, bowiem już przed nim kontrakty na "Łucję z Lammermoor" i "Eugeniusza Oniegina" miałem podpisane. Dyrekcja opery, znając moje inne produkcje, obdarzyła mnie wielkim mandatem zaufania. Nie czekając, jak zaśpiewam w Metropolitan, podpisano już ze mną kilka kontraktów.

A Zurich? W 1997 roku przyjął pan nagłe zastępstwo do opery w Zurichu i okazało się ono przepustką do kariery na najważniejszych scenach świata...

- Czwarty sezon śpiewałem wówczas w operze w Linzu i przyznaję, że wykazywałem już pewną niecierpliwość, bowiem dyrekcja teatru - wiedząc, że mógłbym już nie wrócić - nie bardzo chciała mnie wypuścić na zewnątrz. Przypadek, który zrządził, że mogłem zaśpiewać w Zurichu, był więc dla mnie długo oczekiwany. Na drugi dzień po występie dostałem propozycję kontraktu na stałe. Była to dla mnie ogromna radość.

Wierzy pan w przypadek?

- Przypadek jest wypadkową pracy i szczęścia. Gdzieś tam zaistniały sytuacje, które doprowadziły do takich, a nie innych rozwiązań. Być może wielu moich kolegów nie zdecydowałoby się śpiewać przed południem w Linzu, podczas próby orkiestrowej, a wieczorem w Zurichu. To był mój drugi spektakl tego samego dnia. W dwóch różnych miastach. Trzeba się było na to zdecydować i ponieść ryzyko tej decyzji.

Jak to się dzieje, że najpierw zdobywa pan świat, a dopiero potem debiutuje w Polsce? Po Metropolitan Opera, Covent Garden, La Scali, operach w Paryżu i Monachium dopiero w ubiegłym miesiącu zaśpiewał pan w "Rigoletcie" w Operze Narodowej w Warszawie?

- No cóż, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Nie jestem typem tenora jak pan Ochman, który został w kraju i wyjeżdżał za granicę, by tam śpiewać. Moja kariera jest raczej zbliżona do drogi pana Karczykowskiego, który wyjechał z kraju i robił karierę nie mającą nic wspólnego z tym, co się działo na polskim rynku muzycznym. Dopiero później wrócił i śpiewał spektakle w Polsce. Tutaj wszystko poruszało się w jednym zamkniętym kręgu. Sądzę, że teraz się to zmieni. Wiążę duże nadzieje z nową dyrekcją Opery Narodowej, z panami Ryszardem Karczykowskim i Januszem Pietkiewiczem, którzy zaprosili mnie do występów na deskach warszawskiej sceny operowej.

Czy ceną wejścia polskich utalentowanych muzyków na europejskie i światowe sceny jest wyjazd z kraju? Co by pan radził początkującym artystom?

- Wyjazd z kraju to nie jest tylko spakowanie walizek. Zawód muzyka, śpiewaka zawsze był i będzie zawodem międzynarodowym. Nikt nie dziwił się, kiedy Kiepura wyjechał do Wiednia, choć wówczas było to łatwiejsze, ponieważ ówczesny warszawski Teatr Wielki był znacznie bardziej otwarty na świat. Myślę, że każdy musi iść swoją drogą, zaufać własnemu instynktowi i starać się wyciągać jak najwięcej korzyści dla siebie, by później mogli z tego korzystać inni. Tak zwana kariera to w moim rozumieniu śpiewanie z jak najlepszymi artystami, w jak najlepszych teatrach, z jak najlepszymi dyrygentami. Żeby to osiągnąć, trzeba mieć ogromną dozę samokrytycyzmu, pokory i pracowitości.

Pan ma taką pokorę?

- Staram się mieć...

To chyba nie jest łatwe w przypadku artystów?

- Nie jest, ponieważ balans między pewnością siebie a pokorą musi być zachowany bardzo precyzyjnie, by nie popaść w samouwielbienie, co wielu śpiewakom grozi. Jeśli jest ten balans, dystans do siebie, to można osiągnąć bardzo wiele.

W swojej karierze przeszedł pan od Mozarta do lirycznego repertuaru romantycznego. To zamierzona zmiana, czy też poszerzanie repertuaru?

- W zasięgu mojego głosu - tenora lirycznego - jest ogromny wachlarz repertuarowy. Mozart jest niezbędny do tego, by zachować świeżość, lekkość i elastyczność głosu. Do prawdziwego rozwoju nieodzowne jest również śpiewanie muzyki romantycznej, kształtującej barwę, swobodny sposób frazowania i ekspresję. Ważne jest zachowanie odpowiednich proporcji.

Co więc usłyszymy tuż po świętach, 14 kwietnia, podczas poznańskiego koncertu w Auli Uniwersyteckiej, pierwszego pana koncertu galowego w Polsce?

- Będzie to koncert poświęcony pamięci mojego przyjaciela i wybitnego barytona pochodzącego z Poznania, Wojtka Drabowicza. Na program złożą się najpiękniejsze arie z oper Donizettiego, Gounoda, Masseneta i Czajkowskiego.

Święta wielkanocne spędzi pan w kraju czy za granicą?

- Staram się święta spędzać w kraju, z rodziną. Mamy z żoną swoją bazę w Krakowie i domek w górach, więc jeśli tylko czas pozwala, wracamy, by pobyć u siebie.

377. Koncert Poznański. Gwiazdy światowych scen operowych

14 kwietnia, Aula Uniwersytecka, godzina 18

Łukasz Borowicz - dyrygent

Piotr Beczała - tenor

Orkiestra Filharmonii Poznańskiej

Krzysztof Zanussi - prowadzenie koncertu

W programie arie z oper Donizettiego, Gounoda, Masseneta i Czajkowskiego

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji