My mamy Hauptmanna
Kilkuminutowymi owacjami na stojąco zakończyła się prapremiera "Hauptmanna" w jeleniogórskim Teatrze Norwida.
Pisarz jest ponad rzeczywistością. Jego rolą jest tworzenie, a nie uczestniczenie w życiu narodu. Wybaczyć należy mu nawet wspieranie Hitlera i kolaborację ze Stalinem. Czy jest to moralne? Czy tak być powinno? Na te pytania sztuka Łukosza i Krzystka nie odpowiada. To poważny zarzut. Drugim jest polityczna poprawność sztuki, która ani nie prowokuje, ani nie zmusza do dyskusji nad powojennymi losami Polaków i Niemców. "Hauptmann" doskonale za to zasypuje rowy pomiędzy obu narodami.
Paradoksalnie jednak "Hauptmann" jest najlepszym spektaklem, jaki wystawiono na deskach Teatru Norwida od wielu lat. Największa zasługa w tym gościnnie występującego w jeleniogórskim spektaklu Zygmunta Bielawskiego, który wcielił się w postać głównego bohatera widowiska. Bielawski jest wręcz rewelacyjny. Podobnie zresztą jak grający pułkownika Sokołowa, Tadeusz Wnuk. Świetny jest Piotr Makarski w roli sekretarza, pielęgniarza i służącego Hauptmanna. Kolejną dobrą rolę ma Irmina Babińska - teatralna Margarette Hauptmann. Uwagę przyciąga scenografia, podoba się filmowy momentami sposób reżyserii.
Jeleniogórskie przedstawienie ważne jest również z innego powodu - po siedemdziesięciu prawie latach, doczekaliśmy się sztuki od początku do końca dolnośląskiej. Oto wrocławianie: scenarzysta Jerzy Łukosz i reżyser Waldemar Krzystek na jeleniogórskich deskach z dolnośląskimi aktorami, robią dolnośląski teatr. Opisuje on dramat człowieka, który związany jest z istniejącą do dziś na obrzeżach Jeleniej Góry wsią. Jeśli krakusi mają "Wesele", my mamy "Hauptmanna"!
Rozmowa z reżyserem:
Wyreżyserował pan spektakl, który powstał na pana życzenie. Skąd ten pomysł?
- Najpierw przeczytałem sztukę Jerzego Łukosza o Tomaszu Mannie. Bardzo mi się spodobała. Pomyślałem, że można by podobną rzecz napisać o Hauptmannie, który był postacią nietuzinkową. Kilkakrotnie namawiałem Jurka i wreszcie zgodził się. Ale w pierwotnej wersji miała to być sztuka dla teatru telewizji.
Czy od początku zamierzał pan zrealizować ten spektakl w Jeleniej Górze?
- To miejsce wydało się najbardziej naturalne. Gerhart Hauptmann mieszkał w Jagniątkowie (dziś to dzielnica Jeleniej Góry) i tu tworzył. W swojej willi Wiesenstein spędził ostatnie chwile życia. Dramatyzm wydarzeń końca wojny, spotkania z sowieckim totalitaryzmem stanowi temat sztuki.
Podobno w spektaklu nie ma wymyślonych zdarzeń i postaci.
To prawda. Wszystko, co dzieje się w sztuce, rozegrało się w willi Hauptmanna po wkroczeniu w maju 1945. roku na te tereny wojsk rosyjskich aż do śmierci pisarza w lecie 1946 roku. Oczywiście sztuka jest dziełem literackim i jej fabuła podlega pewnym artystycznym wymogom. Ale wszystko, o czym opowiada wydarzyło się naprawdę.