Artykuły

Czy nie umiemy już słuchać poetów?

"Stara kobieta wysiaduje" w reż. Stanisława Różewicza w Teatrze Małym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.

Na koniec spektaklu "Stara kobieta wysiaduje" braci Różewiczów na scenę wychodzi mała dziewczynka i zaczyna śpiewać "Happy birthday to you... Stara". Stara Kobieta słucha, wpatrując sie w dziewczynkę, światła ciemnieją.

Tej sceny nie było w pierwotnym tekście sprzed 40 lat. Tadeusz Różewicz przewidywał, że w pewnym momencie kurtyna spada: "Kurtyna przecina nagle i akcję sztuki, i przedstawienie. Kurtyna spada bardzo szybko i już się nie podnosi. (...) Spada jak miecz i odcina aktorów od publiczności". W warszawskim Teatrze Małym kurtyna nie spada, choćby dlatego, że jej w ogóle nie ma. Kiedy Różewicz pisał swoją sztukę, był jeszcze na etapie podjazdowej walki z teatrem, potem jednak poczynił ustępstwa, zrezygnował z radykalnego rozmontowywania teatralności i dramatyczności. Rezultatem tych kompromisów jest obecne tzw. libretto (wedle nazwy użytej w programie teatralnym) tej premiery - niby drobne zmiany, a jednak nowa sytuacja. Choćby ta piosenka na koniec - ileż niesie ze sobą dodatkowego rezonansu, a właśnie rezonans, wchodzenie w zawiłe i wielopiętrowe związki elementów rzeczywistości scenicznej, tekstu i kontekstu, stanowi swoiste lepiszcze teatru Różewicza. "Happy Birthday" i oczywiście przed oczyma wyobraźni pojawia się Marilyn Monroe, a wraz z nią mitologie kultury masowej, ich kontestacja w "Dramatach księżniczek" Elfriede Jelinek i sceniczna kompromitacja z powodu dodatkowego słówka "Stara". Groteskowy grymas, fimfa w nos, a kto słuchał, ten trąba.

Rzecz przedziwna, dramat przecież nienowy, swego czasu prekursorski wobec teatru Kantora i teatru postmodernistycznego, dzisiaj nadal okazuje się młodzieńczo awangardowy, bardziej postdramatyczny niż rozmaite teksty spod tego znaku. Zasada dekonstrukcji, nieciągłości, rozpadu, chwilowego związku, braku tożsamości postaci aż do granicy ich zaprzeczenia rządzi niepodzielnie w tym dramacie, w którym nasza cywilizacja znajduje swoje groteskowe odbicie. To "świat na krawędzi", nieustannie w przededniu trzeciej wojny, wojny która trwa, w świecie haniebnie zanieczyszczonym i zalewanym przez śmiecie, gdzie Stara Kobieta trwa na posterunku i wbrew wszystkiemu rodzi. Niechaj jednak zwolennicy życia od samego poczęcia nie świętują. Nie wiadomo, czy to zdrowe narodziny, skoro z jej ciała wylęgają się Parki, teraz hoże dziewczyny, paplające o byle czym z przedwczesną sklerozą i rozchwianiem wartości na sztandarze, i Młodzieniec, który okrada własną matkę. Dwuznaczny to ratunek dla świata, choć Stara Kobieta usiłuje wykpić chłopców bawiących się w wojenki, i kozerów; udających światowców. Sama jednak też wikła się w sprzeczności, jedyne alibi upatrując w brzuchu - czy jednak biologia uratuje kulturę? Wszystko to zakrawa bardziej na kpinę, na ironię, na poetycką figurę przestrogi - oto co nam grozi: przejście na pozycje Papugi, naśladowcy, żałosnego łowcy much, maniakalnego zbieracza odpadków. Czy taka diagnoza może zachwycać? No, nie. I nie zachwyca, bo

publiczność zwymyślana, choć przekonana, że chodzi o kogoś innego, żegna aktorów zdawkowymi oklaskami. Dziwne.

Sama historia roli Starej Kobiety zasługuje na odrębny szkic - wiele tu było oryginalnych spełnień, od Mai Komorowskiej i Wojciecha Siemiona począwszy. Teraz z tą niezwykłą rolą Kobiety-Bogini Ziemi, kapłanki narodzin, wszech matki i zarazem więdnącej staruszki z doskonałym rezultatem zmaga się Anna Chodakowska. Aktorka, obdarzona wewnętrznym słuchem poetyckim, ukazuje na scenie dziwność istnienia, kreuje gołębicę-kwokę, która grucha, wołając "Cukrrru", która popatruje wokół jak leniwe ptaszysko, która naprawdę wysiaduje i doznaje niebywałej ekstazy przemiennych doznań fizycznych. Kapryśność, władczość, ale i olimpijski dystans do "waszego świata" pokazuje Chodakowska wyraziście, uciekając od jednoznaczności, która zamknęłaby Starą Kobietę w postaci - aktorka pozostaje jedynie strumieniem zmiennego tekstu, jej przemiany przestrzegają przed dosłownym traktowaniem jej wyznań czy doznań. Wybitna rola dojrzałej artystki. Jest w tym spektaklu wielka staranność w portretowaniu charakterystycznych rysów bardzo współczesnych postaw, typowych zachowań, reakcji, czasu rozpadu tradycyjnych więzi na rzecz porozumienia "międzykomórkowego", na rzecz języka kolorowych czasopism i jednodniowych sensacji gazetowych. Wielkie wysypisko śmieci zaległe w świadomości. Aktorzy doskonale to puentują, a zwłaszcza Dorota Landowska (Papuga), Ignacy Gogolewski (Pan B), Mariusz Bonaszewski (Kelner), Cyryl (Jerzy Łapiński). Ale i drugi plan pozostaje bez zarzutu (świetne Parki, znerwicowana Dziewczyna Bożeny Stachury).

A jednak ten spektakl, mimo że tak dopracowany, przemyślany i z wielką starannością wykonywany, ani nie wprawia publiczności w entuzjazm, ani nie wywołuje protestu. Czy nie umiemy już słuchać poetów? Cóż, "Morze atramentu wypisali poeci", jak głosił Różewicz w "Dytyrambie na cześć teściowej". I pewnie na tym nie poprzestaną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji