Artykuły

Zrobić Saharę w piaskownicy

- Jak wam nie dają pieniędzy na film, zróbcie go w teatrze. Tam macie komfort, o jakim się nie śni ludziom na Zachodzie. Pracuje się za magistrackie pieniądze, jak się nie uda w niespecjalnie kompromitujący sposób, to głowy nikomu nie urwą - mówi Przemysław Wojcieszek w dyskusji, w której uczestniczą Anna Jadowska, Sławomir Fabicki, Xawery Żuławski oraz Janusz Wróblewski z Polityki.

Janusz Wróblewski: - "Teraz ja" i "Chaos" obejrzało zaledwie kilka tysięcy osób. "Z odzysku" [na zdjęciu] i "W dół kolorowym wzgórzem" kilkanaście. Nawet nagrody, które te filmy dostają, i pochwały krytyki nie mają wpływu na frekwencję. Gdzie leży błąd: w lekceważeniu widzów, w rozminięciu się oczekiwań, w nieumiejętności opowiadania ciekawych historii? Anna Jadowska: - Mamy świadomość straconej szansy. Za wartość artystyczną filmu odpowiadam sama, ale za dystrybucję już nie. A to właśnie promocja wydaje się najsłabszym ogniwem, które drastycznie ogranicza nasz kontakt z widzami. Mój film "Teraz ja" oczywiście nie jest romantyczną komedią dla milionowej publiczności, ale myślę, że miał możliwość spotkania się ze znacznie większą liczbą widzów. Przemysław Wojcieszek: - Mnie interesuje przede wszystkim kino tanie, szybkie, zakładające pewien, zwykle dość duży, stopień eksperymentu. Jest to, siłą rzeczy, twórczość niszowa, którą sprzedaje się już w okresie produkcji do telewizji, w związku z czym obieg kinowy ogranicza się czasem do kin przyciągających widownię studencką i festiwalową. Duża część tej widowni ogląda filmy na DVD lub ściąga z Internetu. Nie mam z tym problemu. Takie kino robię i nie będę udawał, że pragnę czegoś innego.

Winny jest mechanizm, a nie jakość waszych filmów?

A.J.: - Nie chciałabym, aby to zabrzmiało arogancko, że kręcimy strasznie mądre rzeczy, tylko ludzie są głupi i nie chcą oglądać. Tak nie jest. Niedawno rozmawiałam z Agnieszką Holland. Zapytałam, co by się stało, gdyby zrobiła teraz "Kobietę samotną". Czy ktokolwiek poszedłby na jej film? Wątpliwa sprawa.

Z powodu szwankującego rozpowszechniania?

A.J.: - Tak myślę. "Teraz ja" weszło na ekrany w martwym sezonie, w lipcu, w czasie mundialu. Promocja zamiast dobrych kilku tygodni trwała zaledwie parę dni. Z góry było wiadomo, że w wakacje trudniejszy repertuar nie ma szans. Mimo to dystrybutor podjął absurdalną decyzję skazującą film na frekwencyjną porażkę.

Xawery Żuławski: - Mój "Chaos" potraktowano w ten sam sposób. Zrobiono tylko trzy kopie. Proponowałem dystrybutorowi zorganizowanie trasy koncertowej undergroundowych kapel, które grają u mnie w filmie. Bez powodzenia. Premiera odbyła się tydzień przed festiwalem w Gdyni, a jak dostałem nagrodę za debiut, zdjęto go z ekranów. Nie mam pojęcia, jakie korzyści materialne czerpie dystrybutor z powodu marnego rozpowszechniania. Może jest to pewnego rodzaju oszczędność, możliwość wykazania się przed Instytutem Sztuki Filmowej, że zaciągnięte pożyczki nie są źródłem dodatkowego dochodu i dotacji nie trzeba zwracać. W każdym razie dla mnie było jasne, że nikt od początku nie wierzył w mój film i że chodziło jedynie o to, by jak najszybciej wypuścić go na DVD albo opchnąć jakiejś telewizji, najlepiej zagranicznej. Po roku, dwóch film się zwraca, więc po co marnować jeszcze pieniądze na spoty reklamowe, plakaty, soundtrack itd.

P.W.: - Próbowałem się bawić w dystrybucję przy swoim debiucie i pewnie robiłbym to nadal, gdyby nie praca w teatrze, która mnie pochłania i odciąga od kina. Jako mocno niedoświadczony w tej branży człowiek muszę przyznać, że przy bardzo ograniczonej liczbie kopii udało mi się zebrać, wraz z pokazami studyjnymi, kilkanaście tysięcy widzów. To nie był zły wynik. Dystrybucja się zwróciła, nawet trochę na tym zarobiłem. Niemniej jest to długoterminowa inwestycja i zdaję sobie sprawę, że nie każdemu chce się ciułać widzów po całej Polsce.

Jeśli młodzieży coś się podoba, to i bez reklamy, choćby dzięki szeptance, zdobywa popularność.

Sławomir Fabicki: - Bardzo w to wątpię. Dzisiaj dostęp do informacji jest szeroki. Mamy mnóstwo gazet, Internet, różne telewizje i co najmniej 6 zagranicznych premier kinowych tygodniowo. Przeciętny widz wybierze tylko jeden tytuł i pójdzie do multipleksu w sobotę, bo w niedzielę już mu się nie będzie chciało. Lub w ogóle nie kupi biletu, ponieważ go na to nie stać. Dystrybutor, zwłaszcza taki, który ma powiązania kapitałowe z prywatną telewizją, wykorzysta tę sytuację, reklamując intensywnie (bo za pół darmo) swój produkt na antenie. Napompuje tytuł i zakoduje go w głowach telewidzów. To najskuteczniejsza strategia, by zwrócić uwagę na coś, co "powinno się" zobaczyć.

I dlatego wasze filmy przepadają w kinach?

S.F.: - Osobną kwestią jest poziom kultury filmowej w naszym kraju. Ludzie odzwyczaili się od myślenia w kinie. Takie filmy jak: "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha, "Grbavica" Jasmili Žbanić czy "Vera Drake" Mike'a Leigha obejrzało w Polsce tylko ponad 10 tys. widzów. Więc wynik jest porównywalny do naszych filmów. A przecież pierwszy z nich wygrał festiwal w Cannes, drugi w Berlinie, trzeci w Wenecji. Większa część polskich widzów chce oglądać na dużym ekranie te same twarze co w telewizji. Jeśli film nie przypomina komedii romantycznej albo znanego gatunku - trudno mu się przebić. Zwłaszcza w multipleksach, gdzie z reguły gra się atrakcyjne megaprodukcje. Nasze filmy pasują bardziej do repertuaru studyjnego. Niestety, mamy najmniej dekaefów w całej Unii. Zanikł też zwyczaj chodzenia na krajowe filmy. Chyba coś się jednak zmienia. Według danych Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, tendencja jest wzrostowa. W 2005 r. rodzimą produkcję obejrzało 800 tys. widzów, a w 2006 r. ponad 5 min. Może brakuje wam świadomości, do jakiego widza się zwracacie? X.Ż.: - Nie nam to oceniać. Kiedy robiłem "Chaos", wydawało mi się, że rozmawiam z nastolatkami, tymczasem największy oddźwięk film miał wśród starszego pokolenia. Młodzież go odrzuciła, twierdząc, że nie jest w ich klimacie. Natomiast dorośli uznali, że mówi coś nowego o młodych. Jednak nie o to chyba chodzi. Rzecz w tym, że można sprzedać wszystko, tylko trzeba na to wyłożyć kasę.

To dość cyniczne stwierdzenie.

X.Ż.: - Ale tak przecież działa cały przemysł rozrywkowy. W ten sposób się to załatwia. Najpierw wymyśla się hit, lansuje jakąś modę, a potem wprowadza gorący tytuł na rynek i wmawia się publiczności, że jest to dobre. Tak funkcjonują koncerny muzyczne i tak zaczynają pracować nasi dystrybutorzy. Skoro jest ssanie na komedie, robi się komedie. Jest moda na serialowych aktorów, obsadza się ich w głównych rolach. Na tym polega system.

Warszawski Teatr Rozmaitości, który uchodzi za bastion młodej, prężnej sztuki, potrafił wykształcić własną publiczność. Ma swoich krytyków, każda premiera jest wydarzeniem. Na jeden spektakl TR przychodzi więcej ludzi niż na wasze filmy. Dlaczego im się udało, a wam nie?

X.Ż.: - Na swoją markę Rozmaitości pracowały ponad 10 lat. Tymczasem my się pojawiamy jak efemerydy. Pracujemy i znikamy. Nie tworzymy żadnej grupy, nie łączy nas program artystyczny, nie utożsamiamy się z jednym miejscem. Robimy filmy archaicznymi metodami za bardzo niskie stawki. Efekty ekranowe często są niezadowalające i odbiegają od standardów europejskich. Trudno, żeby było inaczej, skoro dysponujemy tylko młoteczkiem i kowadełkiem.

P.W.: - Rozmaitości są dużą, warszawską instytucją kulturalną, hojnie dotowaną przez władze miejskie. Na swoją publiczność teatr ten musi się jednak nieźle naharować. Stała dotacja umożliwia zespołowi na etatach tworzenie wszechstronnego repertuaru. A wiadomo, że publiczność jest wierna, gdy dostaje ciągle nowy produkt, kiedy pojawia się temat do dyskusji. Kino, niestety, nie jest tak żywe jak teatr. Nie wiem czemu, może dlatego, że wszyscy są zajęci robieniem reklam, żeby przeżyć.

A.J.: - Założenie tej rozmowy jest takie, że z naszymi filmami jest coś nie tak, że błąd leży w nas. Ja się z taką tezą nie zgadzam. Może nasze filmy są szorstkie, może brakuje im dyscypliny oraz klasycznej dramaturgii, ale nie można o nich powiedzieć, że są nijakie, i że o nic w nich nie chodzi. Szkoda, że krytyka rzadko to zauważa. We Francji środa jest dniem wprowadzania nowych filmów do kin. W związku z tym wieczorem w telewizji nie wyświetla się fabuł. Pojawiają się za to programy publicystyczne omawiające ciekawsze, ambitniejsze propozycje. Na tym m.in. polega budowanie zainteresowania i sprzyjającego klimatu przez dziennikarzy.

X.Ż.: - "Chaos" schlastano niemiłosiernie. Zadałem sobie trud i sprawdziłem, co moi krytycy piszą o innych polskich filmach. Milcząco przyjmują założenie, że krajowe nie może być dobre. Nie chcemy być noszeni na rękach. Nie lubimy tylko, jak się nas topi w bagienku i wbija innym do głowy, że to dno i kit.

Moim zdaniem, bijący z waszych filmów pesymizm nijak się ma do biografii setek tysięcy młodych Polaków, którzy zdobywają pracę za granicą albo próbują układać sobie życie w kraju.

S.F.: - Neorealizm włoski też nie odwzorowywał powojennej euforii. De Sica, Rossellini i inni chwaleni przez światową krytykę twórcy mówili o biedzie, nędzy i złodziejach rowerów. We Włoszech nikt tego nie chciał oglądać. Życie nie jest czarno-białe. Lepiej więc nie generalizować.

A.J.: - Zupełnie się z tym nie zgadzam, że można autorytarnie stwierdzić, jaki jest nastrój społeczny, i się tego trzymać, i robić filmy według tego, jaki ten nastrój rzekomo jest. Trąci to propagandą. Rzeczywistość, na całe szczęście, nie jest jednoznaczna, ma różne odcienie, a jeśli pragnie pan, żeby filmy opowiadały o Polakach sukcesu, to przecież powstało już "Dlaczego nie!".

P.W.: - Nie powinienem w tej sprawie zabierać głosu, żeby nie budzić niepotrzebnych emocji. Nie widzę nic pozytywnego w tym, że absolwent prestiżowej szkoły filmowej, odkarmiony na państwowych darmowych studiach, zabiera się za przeraźliwie smutny film o człowieku chorym na gruźlicę, któremu nic nie wychodzi. Moim zdaniem to jakaś groteskowa bzdura.

S.F.: - To demagogia. Sugerujesz, że twórcy mają jakiś dług wobec państwa. Z takim myśleniem cofamy się mentalnie w czasy komuny, gdzie reżyserzy kręcili socrealistyczne plakaty, aby "spłacić społeczeństwu darmowe studia". Nie jest ważne, czy jest to "smutny film o gruźliku", tylko czy jest to dobry, wzruszający "smutny film o gruźliku". I tyle.

A.J.: - Chciałby pan, żeby powstawało więcej mutacji "Dlaczego nie!" i "Ja wam pokażę!". Mnie nie interesuje tego typu zabawa. Oczywiście, są ludzie, którym się w życiu powiodło, wyjechali do Japonii i zostali najlepszymi informatykami na świecie. Nigdy bym jednak o nich nie napisała scenariusza. Propaganda sukcesu jest nieciekawa. Moim zdaniem, w robieniu filmów chodzi o coś innego - są historie, które chcę opowiedzieć, ale nie chcę się czuć narzędziem, które ma odpowiadać na oczekiwania krytyków i zaistniałej sytuacji społecznej i politycznej.

S.F.: - Wbrew temu, co pan sugeruje, nasze filmy nie są przygnębiające. Ich bohaterami są ludzie pogubieni, którzy nie potrafią się znaleźć w rzeczywistości. Takich ludzi jest w Polsce bardzo dużo.

P.W.: - Przedmiotem sporu nie jest to, czy komuś się powiodło, czy nie. Czytając Dostojewskiego czy Faulknera nie zadajemy sobie pytania, czy to jest o przegranych. Nie ma to większego znaczenia. Każdy wielki artysta pyta, jak żyć w zgodzie ze sobą, jaki przyjąć system wartości, czy warto być dobrym, czy nie. W naszych filmach też pojawiają się ślady takiego myślenia. Ale zostaje to podane w formie snujstwa. Ja mam uczulenie na polskiego snuja filmowego. Staram się go unikać. Raz mi to wychodzi, a raz nie. Można jednak robić filmy poważne, artystyczne, bez czarnowidztwa. Przykład: "Życie na podsłuchu" - niemiecki debiut 34-letniego reżysera o nawróceniu oficera Stasi. Dlaczego u nas taki film nie mógłby powstać?

X.Ż.: - Niemcy mają profesjonalną machinę produkcyjną. Nad scenariuszem pracuje tam cały sztab ludzi. Producenci nie tylko liczą pieniądze, ale też intelektualnie angażują się w proces twórczy. A my jesteśmy otoczeni pustką, nikt nas nie wspiera.

S.F.: - Ja miałem szczęście spotkać Piotra Dzięcioła, który mi pomógł. Ale znalezienie dobrego producenta zajęło mi trzy lata. Po nominacji do Oscara za "Męską sprawę" dzwonili do mnie różni ludzie, proponując: zróbmy razem film. Jak najszybciej, nieważne co, byle jak, od raty do raty. Czułem, że chcą spić śmietankę i nic więcej. A dlaczego nie nakręciłem filmu o ubeku? Bo mnie rozliczenia jakoś nie za bardzo poruszają. To nie mój świat.

X.Ż.: - Niestety, nie załatwiono lustracji w momencie rozwalenia komunizmu i dopiero po 18 latach rozpętano wojnę z przeszłością. Chyba jednak trochę za późno. Zamiast wysłuchiwać pitolenia, kto był, a kto nie był TW, wolałbym, żeby rozpoczęto wreszcie budowę autostrady z Warszawy do Gdańska.

Nie obchodzi was historia? Nie widzicie ludzkich dramatów zapisanych w archiwach bezpieki? Nie interesują was tajemnice waszych rodziców?

A.J.: - Mnie to interesuje, nawet bardzo. Mam kilka pomysłów, ale muszę poczekać, nabrać dystansu, wypracować trochę inną świadomość. Natomiast zupełnie mnie nie obchodzą doraźne kłótnie i sprowadzanie problemu oczyszczenia państwa do bieżącej walki politycznej.

S.F.: - Wygrzebywanie się z komuny nie jest tematem, który by mnie fascynował. Mógłbym natomiast zrobić film o Anecie Krawczyk. Bohaterem byłyby media i "nakręcanie" afery, która zgarnia prominentnych graczy ze sceny politycznej, gdzie główny problem - praca za seks - jest przez polityków celowo marginalizowany. Gdzie idzie się po trupach do celu. Gdzie znika dramat człowieka, a najważniejsza jest walka polityczno-medialna. Ale taki film nie powstanie, bo żaden polski producent nie zaryzykuje.

Czego nie zaryzykuje?

S.F.: - Swojej głowy. Dlaczego po 1989 r. nie nakręcono filmów o ludziach władzy? O Sikorskim, Mikołajczyku, Bierucie, Gomułce, na Kuklińskim, Wałęsie i Michniku kończąc. Mieliśmy za to serię eskapistycznych ekranizacji lektur: od "Ogniem i mieczem" po "Quo vadis". Producenci boją się nagonki, oskarżeń, że są z tej, a nie z innej opcji politycznej. Amerykanie potrafią kręcić świetne thrillery i demaskatorskie dramaty społeczne o zamachu na JFK, o Nixonie i CIA, a my boimy się spojrzeć wstecz i przyjrzeć historii najnowszej. Słyszę teraz, że Machulski kręci "Kuriera z Warszawy" o Nowaku-Jeziorańskim. Trzymam kciuki, żeby mu się udało.

A.J.: - Nie zapominajmy też, że lustracja nie jest najważniejszą sprawą dla naszego pokolenia. Ja ze stanu wojennego przypominam sobie tylko śnieg i brak "Teleranka". Rozliczać przeszłość powinni ci, co przeżyli komunę i doświadczyli na własnej skórze peerelowskich mechanizmów. Powinni robić filmy, pisać książki, dyskutować, stworzyć przestrzeń, która zderzyłaby się z dziką lustracją - grą polityczną.

Jakie powinno być kino artystyczne IV RP, aby zdołało wyrwać się z prowincjonalizmu i zaściankowości?

A.J.: - Od dwóch lat chciałabym zrealizować scenariusz o młodej parze, która decyduje się zagrać w filmie porno, żeby oddać długi, tekst ten otrzymał główną nagrodę w konkursie Hartley Merrill. Z kuluarowych rozmów wiem, że jest to temat drażliwy, niemniej jednak złożyliśmy go do PISF, znaleźliśmy niemieckiego koproducenta i może wreszcie uda się nam go zrobić.

Żyjemy w wolnym kraju, a wy mówicie o jakiejś cenzurze.

A.J.: - Niech pan sobie wyobrazi, co by się u nas działo, gdyby Patrice Chereau był Polakiem i chciał zrealizować "Intymność" w Warszawie. Albo gdyby ktoś próbował opowiadać o homoseksualistach tak jak Gus van Sant w "Moim własnym Idaho".

X.Ż.: - Obserwując całe to zakłamanie obyczajowe w naszym kraju, pomyślałem, że zrobię kiedyś numer: przetłumaczę scenariusz hitowego amerykańskiego kryminału w stylu "Prawdziwego romansu". Bohaterowie będą jarać jointy, brzydko mówić, uprawiać ostry seks, krwawić i zabijać się. Zmienię imiona na Jacek, Kasia i Wojtek i złożę to do telewizji albo do PISF. Ciekawe, czy dostanę pieniądze?

S.F.: - Pewnie nie.

X.Ż.: - Właśnie o to chodzi. Dotykamy kwestii swobody wypowiedzi. Jeszcze do niedawna producenci mówili tak: wymyśl chłopie coś małego, na dwójeczkę aktorów, w mieszkaniu. I jak napiszesz coś genialnego, to zrobimy. We mnie się burzy, jak coś takiego słyszę. Napisałem więc "Chaos" - skomplikowany scenariusz z czterema równorzędnymi postaciami, z dużą liczbą obiektów. Wszyscy się pukali w głowę, radzili okroić historię do jednego wątku, wyciąć finał, zostawić tylko sceny na wsi. I godzinny debiucik gotowy. A ja żyłem marzeniami i postanowiłem nie przejmować się przygnębiającymi polskimi realiami.

Za ograniczanie waszej wolności winę ponoszą urzędnicy?

X.Ż.: - Problem polega na mentalnej kontroli.

A.J.: - Wiadomo, jak w obecnej sytuacji politycznej działa telewizja publiczna, a ona przez długi czas była głównym producentem filmów w Polsce, na szczęście to się zmieniło.

P.W.: - O czym wy mówicie? Czym jesteście ograniczeni? Nie żyjemy w czasach stalinowskich, kiedy o wszystkim decydował jeden partyjny urzędnik od kultury. Jak się nie podoba film z pięćdziesięcioma aktorami, to się go robi z trzema. Woody Allen powiedział kiedyś, że na żądanie producenta jest w stahie nakręcić "Lawrence'a z Arabii" w piaskownicy. Jak wam nie dają pieniędzy na film, zróbcie go w teatrze. Tam macie komfort, o jakim się nie śni ludziom na Zachodzie. Pracuje się za magistrackie pieniądze, jak się nie uda w niespecjalnie kompromitujący sposób, to głowy nikomu nie urwą. Krytycy z opiniotwórczych gazet domagają się jeszcze bardziej awangardowych i postawionych na głowie spektakli. Tylko jak ktoś zrobi komercyjny spektakl, jest wyśmiewany. Po prostu raj! Chyba że ktoś się uprze, że robi dzieło życia albo nic. Radziłbym się wtedy zastanowić nad zmianą zawodu. Żaden sklepikarz nie sprzedaje przecież tylko jednego towaru i nie handluje nim po zawyżonej cenie.

A.J.: - Oczywiście naszych ograniczeń nie da się porównać z cenzurą komunistyczną, ale nie można nie dostrzegać faktu, że są pewne oczekiwania chociażby ze strony ludzi, którzy angażują się w projekt finansowo (czy im się ulega, czy nie, to już osobna kwestia). Ja uważam to, że mogę robić filmy, za wielki przywilej.

X.Ż.: - W literaturze, w teatrze nie czuje się presji społecznej. Można mówić przykładowo o swoim gejostwie w otwarty sposób i nikt nie zaprotestuje. W kinie obowiązują inne reguły. Choćby z tego powodu, że jest to sztuka popularna, o której trąbią wszystkie media. Budżety są milionowe, w związku z tym odpowiedzialność artysty też jest większa. Stąd naciski, opory, bariery mentalno-psychologiczne przed kręceniem dyskusyjnych, "zboczonych" rzeczy.

S.F.: - Ja nie zamierzam otworzyć sklepiku z towarem. Zdaję sobie sprawę z warunków rynku i że film to przede wszystkim biznes. Tylko czasem bywa sztuką. Ale na rynku jest miejsce na każdy rodzaj kina. Wiem, że nasze filmy mają swoich widzów. Wiem, że czekają oni na nasze kino. Nie odbierajmy im takiej możliwości. A jedynym kryterium oceny powinna być jakość, to znaczy - czy jest to kino dobre, czy złe.

***

Sławomir Fabicki, ur. w 1970 r. w Warszawie. Studiował matematykę na UW. Ukończył łódzką filmówkę i studium scenariuszowe. Krótkometrażowa fabuła "Męska sprawa" była nominowana do Oscara. Teatr Telewizji "Łucja i jej dzieci" zdobył Grand Prix na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie. Debiut fabularny "Z odzysku" otrzymał wyróżnienie jury ekumenicznego w Cannes w 2006 r. i Paszport "Polityki".

***

Xawery Żuławski ur. w 1971 r. w Warszawie. Absolwent Wydziału Reżyserii PWFTViT w Łodzi. Pracował jako asystent reżysera i II reżyser przy filmach Mariusza Grzegorzka i Artura Urbańskiego. "Chaos", nagrodzony za najlepszy debiut w 2006 r., realizował 5 lat.

***

AnnaJadowska,

ur. w 1973 r. w Oleśnicy. Studiowała na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego. Pisała w "brulionie", pracowała też w Radiu Wrocław. W 2003 r. ukończyła PWSFTViT w Łodzi. Debiutowała dwa lata później fabułą "Teraz ja", nagrodzoną na festiwalu w Gdyni.

***

Przemysław Wojcieszek,

ur. w 1974 r. w Jelczu-Miłoszycach. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Zaczynał jako twórca niezależny offową fabułą "Zabij ich wszystkich" (1999 r.). Zrealizował jeszcze: "Głośniej od bomb", "W dół ' kolorowym wzgórzem", "Doskonałe popołudnie". Trzy lata temu zadebiutował w teatrze, reżyserując własną sztukę "Made in Poland", uhonorowaną Laurem Konrada. Jest laureatem Paszportu "Polityki".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji