Artykuły

Wspomnienie o Józefie Ponityckim

Był wesołym człowiekiem

Podłużny, niewielki, wysoki pokój z dużym oknem. Pod nim stare, drewniane biurko. Wzdłuż ścian regały uginają się pod książkami. Tu jest wszystko: od kilkunastu tomów poezji Cypriana Kamila Norwida, przez historię Śląska, po niemieckie encyklopedie w grubych, skórzanych oprawach. - Ta biblioteka niestety umiera - ze smutkiem w głosie zauważa Jola, niewysoka kobieta o ściętych "na jeża" siwych włosach i błyskiem w oku. Takie samo bystre spojrzenie, konkretne rysy ma jej ojciec, którego olejny obraz wisi nad jej łóżkiem.

Nie jest to typowy portret, lecz przypominający te malowane na jarmarkach. Siwowłosy Józef Ponitycki jest tu niczym Chrystus z sercem przebitym nożem. W ręku trzyma pióro, nieodłączny atrybut pisarza. Z boku są małe ikonki ze scenami z życia literata i ważnymi dla niego osobami: przyjaciółmi i żoną. Ta ostatnia co jakiś czas zagląda do nas pytając, czy czegoś nie potrzeba. W pewnej chwili wspomina męża: - Był bardzo dobrym, kochanym i bardzo przystojnym człowiekiem. Widać, że w młodości była piękną kobietą. Do dziś w jej ruchach, zachowaniu - jest niezwykła klasa i spokój.

Zagłębiak, ale Ślązak

Kiedy umawiałyśmy się na spotkanie Jola ostrzegła, że na domofonie jest nazwisko: Poniatowski. Nie jest to żaden błąd, ale rzeczywiste nazwisko literata. Pseudonim przybrał, będąc osobą znaną, szczególnie w kręgach cenzury, do której zgłaszało się przeznaczony na scenę czy do radia tekst. - Jeżeli cenzor dostał piosenkę jakiegoś Ponityckiego, to za nic nie skojarzył z ojcem. Natomiast koledzy taty reagowali tylko na pseudonim - opowiada. Jego pochodzenia można szukać w nazwisku jednej z gałęzi nieślubnych potomków króla Stanisława Augusta. Józef Ponitycki nie był rodowitym Ślązakiem. Urodził się w 1919 roku w Sosnowcu. Jego mamą była Helena Hurs, a ojcem Antoni Poniatowski, dyrektor działu włókienniczego w fabryce Schoena. Pracując tam dostał piękne mieszkanie, gdzie ważnym miejscem stała się biblioteka. Bowiem obok numizmatyki, Antoniego fascynowała zawsze literatura. Miał dwóch synów: Józefa i dziewiętnaście lat starszego od niego Longina.

Józef Ponitycki nie byt rodowitym Ślązakiem. Urodził się w 1919 roku w Sosnowcu. Jego mamą była Helena Hurs, a ojcem Antoni Poniatowski, dyrektor działu włókienniczego w fabryce Schoena. Artyści przychodzili do naszego domu po teksty. Potrafili godzinami siedzieć w drugim pokoju, a ojciec w swym gabinecie pisał. Pamiętam jak jedna ze śląskich aktorek, Ewa Żylanka mówiła do niego: - Mistrzu kochany, ja będę mistrza całowała po rękach, proszę mi coś napisać! - wspomina z uśmiechem Jolanta Janikowska-Skwara, córka Wiesława Poniatowskiego, znanego bardziej jako Józef Ponitycki. - Krąży opowieść, że Longin dostał pasem od dziadka i uciekł do powstania. Brał udział w zdobywaniu Góry Św. Anny. Po przyłączeniu Śląska do Polski skończył Politechnikę we Lwowie. W czasie II wojny światowej brał udział w życiu podziemnym, walczył w Powstaniu Warszawskim. Zabili go Niemcy - wspomina Jola.

Natomiast Józef urodził się w 1919 roku. Podobno był dzieckiem bardzo wesołym. Po skończeniu sosnowieckiego gimnazjum zaczął studia w Poznaniu na uniwersyteckim Wydziale Prawno-Ekonomicznym oraz w Akademii Handlowej. W czasie wojny, mimo solidnego wykształcenia i znajomości kilku języków obcych, pracował najpierw jako robotnik w będzińskich cegielniach "Dzwon" i "Fiszer". Potem przez kilka miesięcy 1944 roku był urzędnikiem w warszawskim Biurze Transportowym "Glob".

Gdy tylko skończyła się wojna wrócił do Sosnowca. Zajął się pracą w kulturze, nieraz łącząc wiele funkcji i stanowisk. Wspierał oraz współtworzył instytucje kulturalne: Teatr Miejski, Towarzystwo Muzyczne, średnią szkołę muzyczną, teatr dziecięcy, a także oddział Związku Artystów Polskich. Wykorzystywał do tego swoje stanowiska: kierownika wydziału w Starostwie Grodzkim i jednocześnie kierownika literackiego Teatru Miejskiego. Wskazuje na to bardzo dokładna rozpiska jego kariery zawodowej , znaleziona przez nas w opasłych teczkach z dokumentami i twórczością literata.

Ponitycki mimo, że sosnowiczanin, kochał gwarę i nie ukrywał tego. Co więcej, umiał się nią posługiwać zarówno w mowie, jak i piśmie. Gdy nadarzyła się okazja, podjął w 1947 roku współpracę z Polskim Radiem Katowice. Najpierw współtworząc a potem pisząc teksty dla "Radiowej Czelodki". -Gdyby ludzie wiedzieli, skąd ojciec pochodzi, popularność audycji spadłaby od razu. Toteż wspominano o jego pochodzeniu bardzo rzadko - śmieje się Jola.

"Radiowa Czelodka"

Audycja ta była emitowana w radiu przez kilka lat. Co ciekawe, aby skompletować jej obsadę, urządzono casting. Obok zawodowych aktorów pojawili się naturszczycy. Natomiast z czasem pojawiły się wątpliwości, potem spory i domysły co do autorstwa scenariuszy.

- Są pewne kontrowersje, kto jest autorem "Radiowej Czelodki". Nawet w tej sprawie toczył się proces. Prawda była taka, że mój ojciec bardzo przyjaźnił się z Ligoniem. Kiedy "Karlik" nie mógł już pisać, poprosił ojca by ten to kontynuował. Dlatego w "Czelodce", po śmierci Ligonia, wszystkie teksty są ojca - zdecydowanie ten wątek wyjaśnia córka Ponityckiego.

Jakie były te teksty? Zdania na ten temat są różne. Jedni uważają, że nie oddają klimatu Śląska. Inni twierdzą coś innego. Ewa Żylanka, przez wiele lat pracująca z Ponityckim, zaznacza, że literat był otwarty na poprawki i szkoda było w tekstach cokolwiek zmieniać. Ponoć monologi oraz skecze wyprzedzały lata, w których były pisane. Zresztą Żylanka była jedną z tych osób, którym pisał utwory na scenę. Przeglądając je (w archiwach autora) przypomina mi się, jak podczas jednej z naszych rozmów, aktorka wspominała o Ponityckim: - Był bardzo fajnym, mądrym, zrównoważonym i dobrym człowiekiem. Można było się do niego zwrócić ze wszystkim. Nie znam momentu, w którym by komuś odmówił. Wręcz przeciwnie pukał do wielu drzwi, by ludziom pomoc. Ja nie mówię tylko o współpracownikach, ale przychodzili do niego słuchacze z ulicy.

Łosoś nie dziewczyna

Tworząc "Czelodkę", równolegle przez dwa lata (1948-50) pracował jako urzędnik w krakowskim Wydawnictwie Książek Popularnych, a przez następne sześć nie miał stałego zatrudnienia. W tym czasie jego twórczość rozwijała się na wielu płaszczyznach. Pod koniec lat 50. pisał książki przygodowe i bajki dla dzieci, na przykład "Kłopoty i radości", "O czym stary gwarzy", "Tajemnice łąki" i inne. Natomiast dla "młodzieży" wodewile, na przykład: "Na przodeczku" (1953) - który został nagrodzony drugim miejscem w organizowanym przez Ministerstwo Górnictwa - Departament Szkolenia Zawodowego w konkursie na sztukę dla świetlic wiejskich o "tematyce werbunkowej" dla szkół górniczych. Inny jego wodewil, tym razem hutniczy (1955), zdobył III nagrodę na konkursie literackim zorganizowanym przez WRN i oddział ZLP w Katowicach z okazji X-lecia PRL.

Po zakończeniu emisji "Radiowej Czelodki" wydał książkę ze zbeletryzowanymi jej scenariuszami pod tytułem: "Kaczmarek mogowa. Przygody Śląskiej Czelodki." - W tej książce jest jeden z pierwszych w Polsce słowników gwary śląskiej. Jednak tam słowa pisane są po polsku a nie gwarą - objaśnia Jola. Po zniknięciu z radia audycji, Ponitycki sporadycznie pojawiał się w nim ze swymi felietonami. Skupił się na przykład na pisaniu tekstów dla estrady.

Cały czas jego życie zawodowe przeplatało się z pasją. Nie była nią tylko gwara, historia Śląska, poznawanie ludzi, ale także łowienie ryb.

- Pamiętam jak kiedyś łowiliśmy w Ustroniu, zarzucając wędki z tamtejszego drewnianego mostu. Szlag nas trafiał, bo one nie reagowały na nasze haczyki. Natomiast gdy przez ten most przejeżdżały wozy lub samochody - ryby się pod nim kłębiły. Tato wtedy zorientował się, że to korniki, robaki z mostu wpadały do rzeki - wspomina Jola.

Tę historyjkę i wiele innych autentycznych zdarzeń opisał w wydanej w 1957 roku książce "Łosoś nie dziewczyna". Jej tytuł pochodził od najcenniejszego dla rybaków gatunku ryby. Jola podpowiada mi jeszcze drugie, bardziej metaforyczne wytłumaczenie tytułu. - Trzeba powiedzieć, że moi rodzice byli bardzo kochającym się małżeństwem, i dla taty mama była właśnie takim cudownym łososiem.

Kijem Wisły nie zawrócisz...

Widać, że życie prywatne dostarczało mu dużo radości. Zresztą, jak opowiadają bliskie mu osoby, był bardzo wesołym człowiekiem, a swe smutki i problemy próbował obracać w żart.

Był kierownikiem literackim w Państwowym Teatrze Satyry w Katowicach (kwiecień 1956 do sierpnia 1958). Teatr, należący do Artosu (poprzednik WAIA i późniejszej Estrady), znajdował się przy ulicy Wieczorka. W PTSie występowała sprowadzona tu przez Ponityckiego znana aktorka krakowska Hanna Sobolewska. Dziś ta starsza pani o wyrazistym i zdecydowanym charakterze bardzo ciepło wspomina literata.

Poznali się, gdy po jednym z krakowskich występów kabaretu "Smok" przyszedł do jej garderoby, proponując angaż w Katowicach. Aktorka nie mogła przyjąć od razu propozycji pracy ze względu na inne zobowiązania zawodowe. Poza tym marzyła jej się gra na scenie łódzkiej. Któregoś dnia wiedząc, że aktorzy z Łodzi będą występować na Śląsku, przyjechała ich zobaczyć.

- Przyszłam najpierw na ul. Wieczorka do Ponityckiego, by z nim porozmawiać. Ten jak tylko usłyszał, że myślę o pracy na łódzkiej scenie, wziął mnie pod rękę, zaprowadził do Klubu Dziennikarzy. Nie obejrzałam się, jak podpisałam z nim umowę - wspomina z uśmiechem.

Gdy dołączyła do zespołu grali w nim już Mieczysław Łęcki, Rajmund Fleszar, primadonna Operetki Gliwickiej Teresa Malcowa, a konferansjerkę prowadził Kazimierz Rudzki z Warszawy. Natomiast aktualne przeboje śpiewała przy własnym akompaniamencie Barbara Kicińska. Na spektaklach był zawsze komplet. Aktorzy wykonywali piosenki znane w całym kraju, ale nie pomijano również tematyki lokalnej. Natomiast Ponitycki zajmował się tworzeniem i współtworzeniem programów.

- Największe powodzenie miał teatr w okresie, gdy Gomułka doszedł do władzy. Nastąpiła odwilż. Ludzie myśleli, że już nadszedł czas prawdziwej wolności, bowiem na scenie aktorzy tańcząc "Poloneza" śpiewali na nutę "Wołga, Wołga" słowa: "Kijem Wisły nie zawrócisz, To przysłowie każdy zna, kij się zawsze złamać musi, Wisła własną drogę ma." Ludzie z nami na stojąco śpiewali. Piosenka ta była na końcu każdego z przedstawień. Ludzie czuli, że mają obowiązek do nas przyjść i zaśpiewać z nami ten refren. Wiedzieli, że śpiewając to, to tak jakby śpiewali hymn - opowiada Sobolewska podniesionym, pełnym emocji głosem. By przypomnieć sobie słowa piosenki, donośnie ją śpiewa. Jak opowiada, Teatr Satyry upadł, gdy odszedł od niego Ponitycki. Pisarz, próbując sobie znaleźć miejsce, wstąpił w 1959 roku do Związku Literatów Polskich, z czasem zostając członkiem komisji stypendialnej Koła Młodych Literatów.

Psi gwiazdor

W 1968 roku egzystował bez stałego etatu. Przez te kilka lat miał gorzką świadomość utrzymania domu, w którym były przecież dwie studiujące w Warszawie córki.

W 1963 Ponitycki napisał scenariusz komedii kryminalnej pt.:"Święta wojna". Pieczę nad jej powstaniem objęła Wanda Jakubowska. Premiera odbyła się w Warszawie w 1965 roku. Film nie ma nic wspólnego z dzisiejszym serialem emitowanym w TVP 2. Obsada aktorska składała się z aktorów, którzy potem osiągali duże sukcesy, jak na przykład Roman Kłosowski czy Zdzisław Maklakiewicz.

Ponitycki, nie tracąc czasu i możliwości, zajął się pisaniem scenariuszy dla TV Katowice. W 1966 roku powstał, emitowany na żywo serial kryminalny Mecenas Kowalski. Występowało w nim kilku aktorów, głównie z Teatru Śląskiego, grających stałe postaci: mecenasa, ciecia i aktorkę z psem. Reszta osób dochodziła na epizody. Serial nawet zaistniał na antenie ogólnopolskiej, choć jego akcja toczyła się w Bytkowie.

Jego tematyka dotyczyła spraw bieżących. Grająca w nim głupiutką aktorkę Hanna Sobolewska, tak opowiadała mi o swej przygodzie z nowelą: - W jednym z programów poruszany był problem napadania na staruszki na klatkach schodowych. Grałam świadka w sytuacji jak złodziej okrada starszą panią. Pierwsze co zrobiłam, to zakryłam psu oczy, żeby nie rozpoznał nikogo. Potem Milicja przesłuchiwała świadków, więc moja bohaterka, nie chciała mówić, bo bała się, że bandyta będzie bardziej popularny niż ona. Udawała na przykład, że ma potworny ból głowy. I kompres zamiast sobie na głowę nałożyła psu. Zresztą ten pies, o wdzięcznym imieniu "Michał" był ulubieńcem pani bufetowej. Miał śmieszną umiejętność: po zjedzeniu czereśni wypluwał pestki. W pewnym odcinku operator kamery skupił się na plującym pestkami psie, niewiele zwracając uwagi na aktorów. Kolejna produkcja, do której Ponitycki przez jakiś czas pisał scenariusze, to serial "U Bregułów na Zawodziu".

- To była fajna przygoda dla ojca. Ten śląski serial, podobnie jak "Czelodka", podnosił na duchu Ślązaków. Był osadzony w tutejszym środowisku i kulturze. Jego produkcja związana była z powstawaniem telewizji Katowice, w końcówce lat 60. i początkiem 70. Ślązacy oglądali go dwa lata. Produkcja upadla, bo nie było na nią wielkiego popytu. Poza tym zmieniła się dyrekcja Telewizji - wspomina Jola. Wydawałoby się, że kariera nabierała rumieńców. Niestety teoretycznie.

Wesele na Górnym Śląsku

Kiedy pojechał wraz z aktorami na kilkumiesięczne tournee do Związku Radzieckiego, to opisywał każdy dzień. Długą i nużącą podróż, widoki z hotelowych okien, sceny spoza estradowego życia, oceny spektakli czy też zabawną sytuację, w której podczas spisu powszechnego stał się obywatelem "bratniego" kraju itp. Na końcu zapisanego linijka pod linijką zeszytu znajduje się zestawienie dochodów, wydatków, z każdorazową adnotacją, na co wydał zarobione ruble.

Odkrywamy kolejną teczkę. W niej jest na przykład konspekt wydawnictwa pt. "Ziemia cieszyńska", będący fragmentem przewodnika - informatora "Regionów Turystycznych województwa katowickiego", liczną urzędniczą, mało przychylną także jemu korespondencję z czasów, gdy przez kilka miesięcy był kierownikiem literackim Wojewódzkiej Agencji Imprez Artystycznych, sprostowanie do "Szpilek" dotyczące oskarżenia go o plagiat Tuwima, konspekty przygotowanych do publikacji folderów, obszerną korespondencję (jego i żony) z ZAIKS-em, dotyczącą między innymi Wesela na Górnym Śląsku. - Mówi się, że Stanisław Ligoń napisał to przedstawienie. On zrobił coś w rodzaju luźnych scenek, ale bez większej fabuły. Poprosił zatem mojego ojca o dokończenie. Sam mu powiedział: "Zrób coś z tym". Do jego śmierci nie było problemu z wymienieniem obu autorów - objaśnia córka literata.

Natomiast pod koniec lat 80. Operetka Gliwicka postanowiła zrealizować to przedstawienie. Panie Ponityckie aż sześć lat udowadniały ZAIKS-owi, że wykorzystano teksty ojca, nie umieszczając go jako autora. - Wysłałam do komisji etycznej ZAIKS-u scenariusze Ligonia i ojca. Okazało się, że w całym tekście tylko dwie czy trzy piosenki są "Karlika" - objaśnia Jola.

Nowe życie i śmierć

Na początku 1969 roku, przez półtora roku pracował w katowickim "Sporcie" jako publicysta. Później trafił do "Wieczoru", gdzie przez lata był kierownikiem działu kulturalnego. - Był wysyłany wszędzie, gdzie działo się coś związanego z kulturą. "Wieczór" kipiał też od jego artykułów dotyczących obrony przed zniszczeniem fińskich domów na Giszowcu. Udało nam się (bo też brałam w tym udział) ocalić 10 budynków - opowiada Jola.

Pracując w tej gazecie zajmował się promocją artystów, szczególnie grupy "Dnia siódmego". Byli to śląscy prymitywiści. Należał do nich między innymi Paweł Wróbel. Właśnie jemu Ponitycki zorganizował wystawę w warszawskiej "Zachęcie" i "Kordegardzie".

- Mieliśmy ponad sto jego obrazów. Gdy w domu było źle, to sprzedawało się je. W tych obrazach było coś urokliwego, śląskiego. Gdyby ustawić je w rzędzie, to powstałby treściwy komiks. Z tych obrazów płynęła miłość do tej ziemi - zdradza córka literata.

Ale nie tylko Wróblowi organizował wystawy. Wśród jego serdecznych przyjaciół artystów, którzy także odwiedzali ich mieszkanie, byli tacy artyści jak Jerzy Duda Gracz, Jerzy Przybył, Elżbieta i Marian Wyrożembscy.

W 1974 roku Ponitycki założył i sam prowadził Galerię Klubu Prasy, mieszczącą się w katowickim Domu Prasy. Udało mu się tam zorganizować wiele wystaw malarstwa i grafiki.

Pochłaniała go praca. Może i dobrze, bo nie miał czasu na myślenie o chorobie. Jednak śmierć nie zapomniała o nim. Przyszła powoli. Zaczęło się w pracy, skąd zabrano go do szpitala. Po kilku dniach odszedł na zawsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji