Artykuły

Współczesność czy tradycja - oto jest dylemat

"Mewa" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Polskim w Poznaniu i "Hamlet" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Marta Kaźmierska w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Dwie realizacje światowej klasyki przygotowały na finał sezonu dwa konkurujące ze sobą poznańskie teatry - Polski i Nowy. Żadna z nich nie zaskakuje i nie porywa, choć reżyserzy sięgnęli po różne środki.

"Mewa" w reżyserii Pawła Szkotaka, dyrektora Teatru Polskiego, ubrana jest we współczesny kostium. To konsekwentne posunięcie zważywszy, że aktorzy mówią na scenie tekstem współczesnego brytyjskiego dramaturga Martina Crimpa. Paweł Szkotak tłumaczył przed premierą, że język Antona Czechowa nie przystaje do mentalności dzisiejszego odbiorcy. Skutek? "Mewa" w Teatrze Polskim jest na pewno bardzo czytelna, popkulturowa i dosadna, ale pozostawia także wrażenie pójścia drogą na skróty.

Przeciwny efekt osiągnął Waldemar Śmigasiewicz, który wystawił "Hamleta" Wiliama Szekspira w Teatrze Nowym. Ponad dwugodzinny spektakl to niewątpliwie kawał sumiennej roboty. Mnie nieco znużyła czerń scenografii, jednostajny ruch sceniczny i historyzująca konwencja. Entuzjastyczna owacja publiczności wskazuje jednak na to, że spektakl będzie miał swoich fanów, tak jak mają ich od lat poszczególni członkowie obsady (Maria Rybarczyk, Witold Dębicki, Mirosław Kropielnicki, Aleksander Machalica). Jedno jest pewne: "Hamlet" w interpretacji Śmigasiewicza to lektura obowiązkowa dla każdego szanującego się licealisty.

Hamlet jest kobietą

Na pewno słuszną decyzją było obsadzenie w roli Hamleta Pauliny Chruściel, młodej warszawskiej aktorki, która wniosła do spektaklu Śmigasiewicza świeżość, blask i energię. Monolog "Być albo nie być " brzmi w jej wykonaniu naturalnie i przekonująco, a przecież to zdanie w historii nowożytnego teatru padało już tyle razy, że jest jak sceniczny pacierz.

Reżyser sięgnął po przekład Macieja Słomczyńskiego, co może dziwić w rodzinnym mieście innego znanego polskiego tłumacza Szekspira - Stanisława Barańczaka. Czyżby interpretacja Słomczyńskiego, starszego od Barańczaka o całe pokolenie, okazała się bliższa teatralnej wizji Śmigasiewicza? Swoich aktorów ubrał w ciemne, powłóczyste płaszcze, wręczył im halabardę i szpady. Scenografię w "Hamlecie" ograniczył niemalże do jednego krzesła. Reszta jest labiryntem złożonym z ciemnych korytarzy, bocznych przejść, ponurych dziedzińców i sekretnych zaułków, przez które wbiegają i wybiegają bohaterowie dramatu. Król i Królowa Danii (duet Rybarczyk-Dębicki) wyposażeni są w rozpoznawalne insygnia władzy, które pozwoliłyby bezbłędnie osadzić ich w fabule, nawet gdyby aktorzy zamilkli. Nie robią tego, rzecz jasna: cały zespół gra z zaangażowaniem i wprawą. Dwóch grabarzy (Kaja Nogajówna i Edyta Łukaszewska) popija zdrowo przy pracy, opowiadając sobie soczyste dykteryjki o życiu i śmierci, Ofelia (gościnnie Gabriela Frycz) w szale tarza się po ziemi, a jej brat Laertes (Kropielnicki) pada martwy w pojedynku na stos trupów. Dosłowne to wszystko, ale najwyraźniej tak chcieli twórcy spektaklu. Całość jest bez wątpienia przemyślana, niemalże rozrysowana ołówkiem na pudełkowej scenie i z pewnością nie ma tu miejsca na żadną przypadkowość czy oboczność, która mogłaby rozgniewać Szekspira.

Tylko tajemnicza czerwona teczka, wędrująca z rąk do rąk w atmosferze spisku i wzajemnych podejrzeń każą wątpić, czy aby na pewno Śmigasiewicz wyrzekł się odautorskiego komentarza

U nas na prowincji

Paweł Szkotak nie bał się współczesnych, przyjaznych oku rozwiązań scenograficznych, dzięki którym bohaterowie jego "Mewy" zamieszkali na półtorej godziny w Rosji Władimira Putina. A może w Rosji Borysa Jelcyna, albo we Francji Nicolasa Sarcozy'ego? Tego reżyser nie rozstrzyga. To wygodny zabieg: pozwala zburzyć granicę między aktorami a widownią, stwarza pozór wyjścia naprzeciw potrzebom współczesnego odbiory. Tyle tylko, że współczesny odbiorca coraz częściej przychodzi do teatru właśnie po to, by uciec od nachalnej codzienności: od ekshibicjonistów-onanistów, wrzasku i pozy, za którą nie kryje się nic nowego.

W "Mewie" Szkotaka ścierają się dwa żywioły: młodość i doświadczenie, głód sławy z lękiem jej utraty. Anton Czechow pytał w swoim tekście o granice sztuki, a jego "Mewa" stała się głosem w dyskusji nad kondycją teatru ponad sto lat temu. To drugie dno w spektaklu Szkotaka jest nieczytelne: jeśli jedna z postaci porusza się na elektrycznym wózku inwalidzkim (Piotr Sorin), a inna nosi buntownicze dredy (Masza) to nie ma tu już miejsca na traktowanie naturalizmu w kategorii awangardowego nurtu. A o tym m.in. jest mowa w spektaklu.

Myślę, że kluczem dla widza jest dostrzeżenie w cierpieniach niezrozumianego pisarza Konstantego (Adam Łoniewski) metafory. - Młodzi zawsze szukali i będą szukać swojego własnego głosu - zdaje się mówić reżyser. A aktorzy wiernie mu w tej drodze towarzyszą.

Jest w spektaklu Pawła Szkotaka kilka naprawdę dobrych scen (Konstanty pali swoje dzieło a potem popełnia samobójstwo, pijana Masza tańczy z miłości na fortepianie, a młodziutka Nina flirtuje nad brzegiem jeziora ze starzejącym się pisarzem Aleksiejem Trigorinem). Całość pulsuje własnym rytmem, życie na prowincji toczy się odwiecznym torem, słońce wschodzi i zachodzi, zmieniają się pory roku, a oni wciąż tęsknią do czegoś, czego nie mogą dostać.

Brzmi znajomo?

Na zdjęciu: Gabriela Frycz i Mariusz Puchalski w "Hamlecie", Teatr Nowy, Poznań.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji