Zahaftujemy "Weselem"
Przypadkowo wiem, jak to musiało być. Teatr zgłosił swe przedsięwzięcie do organizowanego przez Ministerstwo Kultury konkursu na wystawienie polskiej sztuki współczesnej, a procedurę zaczyna się tam od przysłania egzemplarza. Więc wiem, że na początku była zwyczajna, psychologiczno-obyczajowa sztuka, zatytułowana "Pielgrzymi". Marek Pruchniewski, młody pisarz z Wielkopolski, opisał w niej przebieg autokarowej wycieczki-pielgrzymki do europejskich centrów katolicyzmu. Czytając utwór, można było się tylko zdziwić, że nikt dotąd nie wpadł na pomysł scenicznego wyzyskania tak świetnego tematu. Oto grupa ludzi nie znających się wcześniej, skazuje się na spędzenie kilkunastu dni w spartańskich warunkach: w psującym się autokarze i w najtańszych schroniskowych zbiorówkach z materacami na gołej podłodze. Ta stresogenna sytuacja natychmiast sprzyja wyłażeniu z pielgrzymich dusz, pozbawionych elementarnego, intymnego azylu, rozmaitych niemiłych cech. Ujawniają się w całkiem konkretnym wymiarze różnice światopoglądowe: jedni natrętnie demonstrują duchowy (a chwilami dewocyjny) charakter swych przeżyć, inni pojechali po prostu na tani urlop i swą dezynwolturą kłują w oczy towarzyszy podróży. Konflikt bulgoce coraz intensywniej, by w finale rozładować się w czymś, czemu sytuacja pielgrzymki powinna pewnie sprzyjać od początku: w ekstatycznym, zbiorowym wyznaniu grzechów, w swoistej oczyszczającej psychodramie.
Tyle sztuka - skromna, skupiona, konkretna. Jak w dowcipie z długą brodą chciałoby się zapytać: i komu to przeszkadzało?
"Pielgrzymów" zamówił u Marka Pruchniewskiego Teatr im. Modrzejewskiej z Legnicy, ale gdy jechałem tam na premierę, sztuka nazywała się już inaczej: "Wesele raz jeszcze". Czyżby nie wiedzieli, że tytuł ten był już użyty i jest chroniony? Wszak opowiadanie Marka Nowakowskiego pod tymże tytułem przysposobił był na scenę ćwierć wieku temu Janusz Krasiński. Mniejsza o to: przeróbkarskie pomysły twórców spektaklu przyćmiły nonszalancję względem praw autorskich. Teatr mianowicie postanowił wysłać na pielgrzymkę ni mniej, ni więcej Rachelę z "Wesela". Ściślej, egzaltowaną i sfrustrowaną aktorkę, która niedawno grała w teatrze tę rolę. Aktorka owa, przemawiając w każdej scenie Wyspiańskim wierszem i cytując obficie swą sceniczną bohaterkę, miała pchnąć przeżycia przyziemnych towarzyszy podróży na wyżyny poezji. Zapewne za jej właśnie sprawą zdrożonym pielgrzymom poczynały zwidywać się widma przeszłości: a to jakieś przesłuchanie na UB zakończone podpisaniem lojalki, a to śmierć kogoś bliskiego, kogo kochało się nie dość. Z lekkiej obyczajówki w jednej chwili zrobiła się natrętna sceniczna piła, wysilona, nadęta i pretensjonalna do bólu zębów.
Porażka legnickiego przedsięwzięcia nie byłaby może warta uwagi, gdyby nie to, że odbija się w niej, jak w zwierciadle jedna z częstych przywar współczesnej sceny (i nie tylko sceny zresztą), której na imię - pycha. Oto teatr, miast skupiać się na treści, którą chce przekazać, skupia się na języku, którym przemawia, na układzie odniesień, asocjacji i cytatów. Żąda od widza deszyfrowania owych odniesień, próbuje stworzyć swoistą wspólnotę wtajemniczonych, rozumiejących się w lot, ku zadziwieniu oszołomionej galerii. Ci wtajemniczeni, mile połechtani w swym snobizmie, odczytają potem często w spektaklu głębie, o jakich się twórcom bodaj nie śniło; sztuka kojarzenia wszystkiego ze wszystkim nie ma przecież granic. Nie byłoby w tym zresztą niczego szkodliwego, gdyby nie służyło po prostu zasłanianiu braku treści. Przykładów z rozmaitych scen można mnożyć wiele. Nic nie mamy do powiedzenia o ludziach sportretowanych w "Kordianie", w Gombrowiczowskiej "Operetce" czy w "Pielgrzymach", nie umiemy fascynująco nakreślić ich sylwetek, opowiedzieć konkretnych losów. Ale za to oglądaliśmy kiedyś teatr Swinarskiego albo Hanuszkiewicza, czytaliśmy popularne artykuły o zgubnym wpływie Oświecenia na europejską cywilizację, a każdy w końcu zna "Wesele". Zawsze znajdzie się coś do czego się da odnieść. Nieprawdaż?
Otóż niekoniecznie prawdaż. Widownia, która potrafiła tropić rozmaite aluzje i skojarzenia, od wielu lat galopująco się kurczy. W wielu teatrach ogranicza się tylko do zestawu premierowego, a i ten zdaje się wyczerpywać. Coraz częściej na galowych spektaklach zasiada widownia w bardzo eleganckich strojach, dobrze pachnąca i chowająca po kieszeniach najdroższe modele telefonów komórkowych; z jej reakcji podczas spektaklu widać jednak wyraźnie, że akcję "Wesela", "Kordiana" czy "Tanga" śledzi po raz pierwszy w życiu. Taka widownia nie zachłyśnie się z pewnością nawiązaniami do Wyspiańskiego we współczesnej sztuce, jeśli owa sztuka sama z siebie nie będzie dostatecznie wymowna.
Z czego, rzecz jasna, nie ma się co cieszyć. Zestaw repertuarowy, w jakim porusza się polski teatr, kurczy się rozpaczliwie, ponieważ coraz większe obszary dramaturgii są poza intelektualnym zasięgiem widowni (samych twórców też, ale to inny temat).
Tyle dobrego w tym nieszczęściu, że hucpa pod hasłem "zahaftujemy Weselem i jakoś to będzie", definitywnie już, jak się zdaje, traci rację bytu.