Artykuły

I jak tu narzekać

- Objętością zawsze wyprzedzałem kolegów, ale jak patrzę na zdjęcia z przeszłości, to oni wyglądają jak chudzielce, a ja po prostu od zawsze byłem w normie - mówi KRZYSZTOF KOWALEWSKI.

Dziennikarka VIVY Monika Stukonis była zaskoczona. Krzysztof Kowalewski zawsze uprzedzał: "Nie mówię o życiu prywatnym". I słowa dotrzymywał. A tym razem opowiedział o młodej żonie, siedmioletniej córeczce i o tym, co mówi sobie przed snem. Czy ma to związek z faktem, że skończył 70 lat?

Nie zwierzył się mamie z tego, że chce zostać aktorem, bo nie ma innego pomysłu na życie. "Co to za interes, że człowiek od razu powie o sobie: jestem idiotą?"

Słyszałam, że jest Pan niezłym bałaganiarzem. W całym domu panuje sterylny porządek, tylko w Pana pokoju mogą leżeć sterty papierów... Co na to żona?

Agnieszka to perfekcjonistka. Wszystko ma ułożone, posegregowane, zapisane. U nie) nic nie ginie. Zdjęcia powkładane w albumy, rachunki w teczkach, wszystko w odpowiednich kolorach, koszulkach. W moim pokoju panuje bałagan, ale Agnieszka już na to przymyka oko. Porządki u mnie robi pod moją nieobecność. Ostatnio zrobiła mi niespodziankę. Wymyśliła, że trzeba powiększyć kuchnię. Rozrysowała wszystko, skonsultowała ze specjalistami, wezwała ekipę, dobudowała kawał domu (śmiech). Wszystko zostało przeprowadzone z zegarmistrzowską precyzją! Agnieszka to urodzona pani inżynier.

- No właśnie, Pana żona jest aktorką, ale studiowała mediewistykę na MISH na Uniwersytecie Warszawskim, zna się też na budownictwie. Ma tysiące pomysłów. Inne aktorki biegają na castingi, walczą o role. Nie wyobrażają sobie, że mogłyby robić coś innego.

Agnieszka odwrotnie. Gra w Teatrze Współczesnym, jest świetną aktorką, grywa w serialach, ale nie napina się na karierę. Ma cudowny i właściwy stosunek do naszego zawodu: dystans. W przeciwieństwie do mnie, bo ja jestem uzależniony od tego fachu. Przyznam się pani, że gdybym nie grał, byłbym bezradny i nieszczęśliwy. Agnieszka, gra czy nie, jest cały czas w biegu, poza tym niesłychanie pochłania ją macierzyństwo. Bardzo dużo czasu poświęca naszej siedmioletniej córeczce Gabrysi. Myślę, że mała nigdy nie będzie miała poczucia, że jest zaniedbana, że nikt nie ma dla niej czasu. Agnieszka, choć pracuje, umie tak wszystko pogodzić, że mnóstwo uwagi poświęca córce. Czytają, pomaga jej w lekcjach, razem rysują, godzinami dyskutują. Moja żona ma też tę cudowną cechę, że o niczym nie zapomina. Nawet o tym, że o odpowiedniej godzinie Gaba ma założyć aparat ortodontyczny. Gdzie ja bym o tym pamiętał? (Śmiech).

- Mama idealna?

Strach to mówić, bo nie ma osób ani rzeczy idealnych, ale niewątpliwie Agnieszka zbliża się do ideału, choć bywa niecierpliwa. Dam pani przykład: zakładała ogród i wyobrażała sobie, że rośliny, trawa i drzewa powinny urosnąć z dnia na dzień.

- Kilka lat temu, gdy braliście ślub, próbowano z Waszego związku robić wielką sensację. Pisma brukowe podkreślały 30-letnią różnicę wieku, wypominano Panu, że został Pan ojcem po sześćdziesiątce. Jak Pan reagował na ten szum wokół siebie?

W ogóle nie reagowałem, bo gnojkom z zasady nie odpowiadam. Zainteresowanie brukowców naszym związkiem dość szybko minęło, bo kompletnie nie miały o czym pisać. Ile razy można obwieszczać, że mam małą córkę albo młodą żonę? Ona mnie nie zdradza, ja nie piję. Kompletna nuda. Żadnej ekscytacji.

- Ale przyzna Pan, że młodość i witalność Agnieszki nadały Pana życiu inny sens, zapragnął Pan zrobić jeszcze wiele, wiele rzeczy?

Zdecydowanie tak, pojawienie się w moim życiu Gabrysi mocno mnie zdopingowało, by doczekać...

-...matury córki?

Przyznam się, że sięgam jeszcze dalej, bo jak Boga kocham, chcę zatańczyć na jej weselu.

- Gdy po raz pierwszy został Pan ojcem, miał Pan...

...30 lat.

- Czy emocje są takie same, jak rodzi się dziecko człowiekowi w wieku lat 30 i 60?

Ciążę mojej pierwszej żony trochę przegapiłem, bo sporo pracowałem, poza tym byliśmy młodzi, piękni i zdrowi (śmiech). W przypadku ciąży Agnieszki bałem się komplikacji, zagrożeń. Jestem przecież starym ojcem. Co do emocji... Gdy urodził się Wiktor, mnóstwo grałem. I trochę go zaniedbywałem. Robiłem karierę, wszystko było oszalałe i zwariowane, podporządkowane pracy. Mój związek z mamą Wiktora nie przetrwał, ale do dziś utrzymujemy ze sobą ciepły kontakt.

- Gdy urodził się Wiktor, był Pan niedojrzały?

Na pewno. Byłem bardzo egoistyczny i skupiony na sobie. Syn powiedział mi zresztą, że ma o to do mnie żal. Przyznałem mu rację. Dziś dzielą nas tysiące kilometrów. Syn mieszka w Los Angeles, założył rodzinę, ma świetną córkę Saszę, która gra w soccera. A mój syn jest jej trenerem.

- Do Gabrysi ma Pan cierpliwość dziadka czy niecierpliwość ojca?

Chyba cierpliwość dziadka. Ja mam w ogóle dzisiaj większą świadomość tego, czego można wymagać od dziecka i co mu trzeba dać. Dziś jestem bardziej wyrozumiały, zresztą Gaba jest dzieckiem niezwykle komunikatywnym i wiele spraw da się jej po prostu wytłumaczyć.

- W tym roku obchodzi Pan dwa jubileusze. Siedemdziesiąte urodziny i trzydziestolecie pracy w Teatrze Współczesnym. Urządził Pan bankiet, benefis?

W naszym teatrze w ogóle nie robi się jubileuszy, nie ma takiego zwyczaju. Czy to dobrze, czy źle, trudno mi powiedzieć. Ja zresztą nie przepadam za robieniem w życiu bilansów, podsumowań. Mam taką naturę, że nie przywiązuję do tego wagi. Za to kilku moich młodszych 40-letnich kolegów już marzy o jubileuszu... Ich prawo (śmiech).

- Aktorzy mówią, że ma Pan do siebie wielki dystans.

Gdybym go nie miał, już dawno bym zdechł... w tym zawodzie. Bo to jest fach niebezpieczny, który od początku niesie ze sobą bardzo dużo upokorzeń. Szczególnie na początku, kiedy człowiek jest młody, bezradny, a w stosunku do niego starsi aktorzy zachowują się często szorstko. Młodziak nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Nie wie, że wielu w ten sposób siebie dowartościowuje.

- Przeżył Pan coś takiego?

Zaraz po szkole trafiłem do Teatru Polskiego, a tam w zespole byl aktor grywający bardzo dużo w przedwojennych filmach. Pamiętam, wchodzę do bufetu, on zatrzymuje mnie i mówi: "Proszę pana, jest pan aktorem, ale ani z pana charakterystyczny, ani amant. Właściwie to ja nie wiem, co pan robi w teatrze". I odszedł. A ja zostałem. I gram do dzisiaj.

- Powiedział Pan przed laty: "Aktorem zostałem z rozpaczy".

Bo ja nie miałem na siebie innego pomysłu. Matka była aktorką, to pomyślałem, że i ja aktorem będę. Ale już czułem, że mnie ciągnie w tym kierunku.

- Zwierzał się Pan mamie, że nie ma pomysłu na życie?

Nie, nigdy się nie odkrywałem, bo co to za interes, że człowiek powie od razu o sobie: jestem idiotą (śmiech). Żaden. Mama mówiła mi zresztą, że ona do aktorstwa ręki nie przyłoży. Ten zawód przez wiele lat był kojarzony z czymś kompletnie niepoważnym. Świętej pamięci Bronek Pawlik opowiadał mi, jak odwiedził wuja w Krakowie. Wujek pyta: "Broniu, co robisz?" "Jestem, wuju, w teatrze, skończyłem szkołę teatralną i gram". "Grasz w teatrze?", zamyśla się wuj. "No dobrze, ale z czego ty naprawdę żyjesz?"

- Ale Pan do szkoły aktorskiej dostał się dopiero za drugim razem. Mama, przedwojenna aktorka, nie ostrzegała Pana przed niewdzięcznością tego zawodu? Nie mówiła: można stać się próżnym, pysznym, stracić poczucie rzeczywistości?

Nie mówiła, bo to nie są moje cechy charakteru i nigdy nie będą. Ja się skupiam wyłącznie na tym, co robię, tego mnie nauczyła szkoła. Jak dostałem się do PWST, bałem się, że mnie wywalą i kompletnie nie mogłem się odnaleźć. Aż przyszedł czwarty rok i nagle zaskoczyłem przy Fredrze. Uwierzyłem, że się do tego nadaję. Pytała pani o mamę... Mama miała ogromne problemy zdrowotne, tragicznie zniosła wiadomość, że ojca zamordowali Sowieci w czasie wojny. Często płakała, miała długie przerwy w graniu. "Objętością zawsze wyprzedzałem kolegów, ale jak patrzę na zdjęcia z przeszłości, to oni wyglądają jak chudzielce, a ja po prostu od zawsze byłem w normie".

- Aktorstwa uczyli Pana najwięksi: Ryszarda Hanin, Aleksander Bardi-ni, Stanisława Perzanowska. A kto Pana nauczył przyzwoitości i kindersztuby w tym zawodzie?

Najwięcej uwagi poświęcała nam pani Maria Wiercińska, opiekunka naszego roku, i niezapomniany Bardini. Kto mnie nauczył kindersztuby? Ja i paru kolegów z roku zostaliśmy wynajęci jako statyści do "Krzyżaków". Zakwaterowano nas w olbrzymim namiocie razem z byłymi przedwojennymi kawalerzystami. Ale nam dali wtedy szkołę dobrego wychowania! Nikt nie był mi w stanie przekazać tylu rzeczy, co oni w ciągu półtora miesiąca. Byli dla nas absolutnym wzorem do naśladowania, jeśli chodzi o odporność psychiczną, maniery. Po planie zdjęciowym, po wielu godzinach w siodle, mieli na udach krwawe befsztyki i nic - słowa skargi.

- Pan, chłopak wychowany bez ojca, zapewne potrzebował wzoru męskości...

Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ten wzór przez lata sam próbowałem sobie wypracować.

- Pamięta Pan ojca?

Tylko z dziecięcego snu. Bytem w piaskownicy, ojciec siedział na ławce, czytał książkę. Nie wiem, dlaczego ta ławka była umieszczona obok przedwojennej stacji benzynowej. Nagle tata oderwał wzrok od książki i pomachał mi. Gdy zniknął z mojego życia, miałem dwa lata. Został wywieziony ze Starobielska i rozstrzelany, prawdopodobnie w Charkowie.

- Kim był Pana ojciec przed wojną? Początkowo w szkole podoficerskiej kształcił się na zawodowego wojskowego, ale potem mu się nie spodobało i zrezygnował. Zajął się bankowością, zakładał na Wołyniu bank. Oszukali go wspólnicy. Był bardzo przystojnym mężczyzną, dużo bardziej niż ja.

- Zawsze był Pan człowiekiem postawnym?

Przed wojną nazywano to bardzo elegancko - mężczyzna dobrze zbudowany albo słusznej postawy. Powiem coś pani w sekrecie: objętością zawsze wyprzedzałem kolegów, ale jak patrzę na zdjęcia z przeszłości, to oni wyglądają jak chudzielce, a ja po prostu od zawsze byłem w normie (śmiech). Dziś już nie mam tego wrażenia.

- Los przyniósł Panu prawie same role komediowe. Jest w Panu odrobina żalu, że tak niezmiernie rzadko dostawa! Pan do zagrania coś dramatycznego?

Nie mam żalu. Narzekanie i niespełnienie zabija, człowiek staje się bezproduktywny. Żyje ułudą. A ja jestem na to zbyt pragmatyczny.

- Czy Pan ma w ogóle czas, żeby tak się trochę poużalać nad sobą, ponarzekać?

Nie pozwalam sobie na takie stany, bo moja mama cierpiała na depresję. Napatrzyłem się na jej cierpienie i zrozumiałem, że ja muszę być silny, mocny, by zapewnić jej opiekę. Jej słabość stała się moją siłą...

- Czy przed snem mówi Pan sobie: jest fajnie, dobrze, czy mogłoby być lepiej?

Ja nic nie mówię, tylko poduszkę sobie poprawiam (śmiech). Mnie nie wolno narzekać! I nie wolno mi się skarżyć na nic! Dwa razy byłem ciężko chory. A teraz siedzę z panią, piję mocne espresso i gadamy sobie miło. I jak tu narzekać na cokolwiek?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji