Artykuły

Właściwie o co tu chodzi?

"Pierwszy września" w reż. Krzysztofa Langa w Teatrze TV. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Nie ukrywam, że w osłupienie wprawiły mnie słowa wypowiedziane przez Daniela Olbrychskiego jako lekarza Aleksandra Orłowskiego w poniedziałkowym spektaklu Teatru TVP "Pierwszy września", które to słowa zawierały wręcz kuriozalną opinię o Polsce i Polakach. Otóż główny bohater sztuki powiada, że Polska skończyła się w okolicach odsieczy wiedeńskiej, a potem już tylko bywała. Między wielkimi wydarzeniami zaś to naród bigotów, dewotek, głupców, złodziei i idiotów. Zupełnie jakbym słyszała Jacka Pałasińskiego, dziennikarza TVN, który nie tak dawno zasłynął hańbiącą, wręcz obrzydliwą, wypowiedzią o Polakach, za co powinien odpowiadać przed sądem. Tymczasem najnowsze sondaże opinii publicznej wskazujące wysokie poparcie dla PiS świadczą o tym, że Polacy to mądry Naród, potrafiący odróżnić ziarno od plew.

Kilka dni temu, na krótko przed telewizyjną premierą "Pierwszego września", Daniel Olbrychski w wywiadzie udzielonym "Trybunie" zwierza się, że wprawdzie to nie jego autorskie słowa, ale bardzo dobrze rozumie człowieka, który tak mówi. Krótko mówiąc, aktor identyfikuje się z tą wypowiedzią nie tylko w roli, jako postać sztuki, ale także prywatnie jako Daniel Olbrychski. A nieco dalej w tymże wywiadzie już wprost deklaruje swoją przynależność do opozycji, mówiąc, że jest przeciwnikiem obecnej władzy i "jeżeli Polska ma wyglądać tak, jak proponuje PiS, to jestem zdecydowanie człowiekiem opozycji". No tak, deklaracja czytelna, powiedziałabym nawet - brzmiąca niczym hasło wyborcze, któremu twarz daje znany aktor i wskazuje odbiorcom, na kogo mają głosować.

Niepokojące jest tylko jedno: skoro aktor aż tak bardzo identyfikuje się jako osoba prywatna z kwestiami wypowiadanymi w roli, to postać, którą gra, powinna brzmieć wiarygodnie, być przekonywająca... Tymczasem jest odwrotnie, postać lekarza Orłowskiego, ojca rodziny, zagorzałego piłsudczyka to najsłabiej zagrana rola w spektaklu. Trudno zrozumieć, co aktor mówi, bełkot pod nosem trudno uznać za wypowiadanie kwestii. Trzeba wejść z uchem w sam ekran i głośnik telewizora, aby wyłowić choć część wypowiedzi. Wprawdzie we wspomnianym wywiadzie zamieszczonym w "Trybunie" Daniel Olbrychski chwali się, że ma dobrą dykcję - i tu łaskawie dodaje, że jest jeszcze u nas paru aktorów, którzy mają nie gorszą od niego - ale jaką ma na scenie, każdy widzi.

Z wiarygodnością pozostałych postaci w tym spektaklu też nie jest dobrze. Wynika to stąd, że autor sztuki Wojciech Bieńko umieścił o ileś za dużo grzybów w jednym małym barszczu (spektakl trwa niecałą godzinę). I na dobrą sprawę żaden z wątków nie został przeprowadzony ani w sensie psychologicznym, ani logicznym na tyle dobrze, żeby uzyskać wiarygodność. Zaczynają się i nie kończą. No bo tak: akcja toczy się w ciągu dwóch ostatnich dni sierpnia 1939 roku, tuż przed rozpoczęciem wojny w warszawskim mieszkaniu państwa Orłowskich. To inteligencka rodzina o wyraźnych korzeniach szlacheckich, co pokazuje wyposażenie mieszkania, rekwizyty itp. Bohaterowie to matka (Maria Pakulnis), ojciec (Daniel Olbrychski) i troje dorosłych już dzieci: dwóch synów - Poldek (Cezary Łukaszewicz) i Eugeniusz (Maciej Zakościelny), oraz córka Anna (Agnieszka Judycka). Narracja prowadzona jest z punktu widzenia Poldka, już teraz starego, blisko dziewięćdziesięcioletniego Leopolda (Ryszard Barycz), przebywającego w domu starców, a czas rzeczywisty akcji to 31 sierpnia 2007 roku. To przez pryzmat jego wspomnień oglądamy tamte rozgrywające się tuż przed wojną wydarzenia w domu Orłowskich. Klimat zbliżającego się nieszczęścia kończącego pewną epokę historyczną, a także społeczną i obyczajową zaznacza się od czasu do czasu głównie poprzez wiadomości radiowe. Ale dla Leopolda ów koniec sierpnia 1939 roku kojarzy się głównie z jego młodością i sprawami rodzinnymi.

Jest w tym przedstawieniu sporo niejasności i niedopowiedzianych myśli. Na przykład wątek Anny to znakomity pomysł, tylko że urwany, jakby zabrakło autorowi siły przekonania. Anna jest wybitnie uzdolniona muzycznie. Taki głos zdarza się raz na sto lat - mówi o niej profesor muzykolog. Ale dziewczyna nie zamierza robić śpiewaczej kariery, choć ma świadomość swego talentu. Rezygnuje z tego, by pójść do zakonu. W tym miejscu, co jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, pojawia się pytanie: dlaczego? Jak to się stało? Ojciec, ateista, nie aprobuje jej wyboru życiowego, przeciwstawia się mu, traktując go jako zło, bo traci córkę. W rozmowie z nią powiada: "Tylko nie mów mi o jakimś głosie, o powołaniu. Powiedz, co z matką złego zrobiliśmy, co zaniedbaliśmy. Na Boga, co to takiego znaczy: powołanie". Wprawdzie dziewczyna nieśmiało odpowiada ojcu, że miała wątpliwości, że rozmawiała z arcybiskupem Sapiehą, a w końcu, że "nie jesteśmy w stanie na gruncie logiki tego wszystkiego wyjaśnić".

Szkoda, stracony wątek, nie wybrzmiał wiarygodnie, po prostu Agnieszce Judyckiej zabrakło dobrego tekstu, stoi zatem nieco wylękniona, wyciszona, trochę nijaka. A mogła być to piękna, uduchowiona i głęboko umotywowana rola. Wiem, że ukazanie w warstwie werbalnej i obrazowej czegoś tak głęboko wewnętrznego, duchowego jak powołanie jest niezmiernie trudne. Ale tutaj już na etapie samego tekstu sztuki pojawiła się niewydolność twórcza.

Wśród takich niedokończonych wątków i niewykończonych postaci jest syn Orłowskiego - Eugeniusz, komunista. Ojciec nie może mu darować, że takim wyborem splamił rodzinę. W końcu mu przebacza i idą razem bronić Ojczyzny, bo właśnie zaczęła się wojna. Postać Eugeniusza absolutnie niewiarygodna, jakby zaledwie naszkicowana. Nie wiemy, skąd taki wybór życiowy, jakie motywacje. Drugi syn, Poldek, wesołek, biorący od ojca pieniądze na hulanki po restauracjach i kabaretach, też zawiódł jego oczekiwania. Tylko matka kocha swoją trójkę jednakowo, bez względu na ich wybory życiowe. To najbardziej wiarygodna rola w tym spektaklu. Wart zauważenia jest też bardzo dobry epizod Olgi Sarzyńskiej jako Krystyny, choć - prawdę mówiąc - nie wiem, po co została powołana do życia ta postać. Czy tylko po to, żeby pokazać, iż Eugeniusz jest łajdakiem, który skrzywdził dziewczynę? A zatem ta inteligencka, o patriotycznym rodowodzie rodzina nie jest taka "rodzinna", jej więzy nie są trwałe, każde z dzieci z tego domu odchodzi w innym kierunku. Czy tylko dlatego, że ojciec, choć bohater wojny polsko-bolszewickiej odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, jest jednak bardzo władczy? Czy też chodzi o to, aby pokazać rodzinę niekoniecznie w pozytywnym świetle? Doprawdy, nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jaki cel przyświecał autorowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji