Artykuły

Szkolny "Inkwizytor"

"Inkwizytor" w reż. Wojciecha Kobrzyńskiego w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

Dawno dawno temu, a dokładnie w 1917 roku, niejaki Marcel Duchamp wstawił pisuar do galerii, nazwał go "Fontanna" i uczynił dziełem sztuki.

Z "Inkwizytorem" jest podobnie: przedstawienie warte szkoły teatralnej trafiło na profesjonalną scenę. Gest Duchampa zrewolucjonizował pojęcie sztuki. Sobotnia premiera w Białostockim Teatrze Lalek przejdzie bez echa.

Wyreżyserowany przez Wojciecha Kobrzyńskiego "Inkwizytor" ma wszelkie dane ku temu, by być widowiskiem ważnym. Dawcy materiału na scenariusz znakomici - Fiodor Dostojewski ("Bracia Karamazow") i ks. Benedykt Chmielowski ("Nowe Ateny"). Autorem scenografii jest sam Leszek Mądzik, twórca Sceny Plastycznej KUL. Muzykę napisał znany i ceniony kompozytor (niekiedy również aktor) Krzysztof Dzierma. Aktorzy też z pierwszych półek, a nie z ławki rezerwowych. Do tego temat mógłby być nie tylko poważny, ale też z silnymi odniesieniami do współczesności. Potencjał był znakomity, do wykonania nie można mieć poważniejszych zastrzeżeń. Bez odpowiedzi pozostało, niestety, pytanie: Po co powstał ten spektakl?

Rozdęta etiuda

Konstrukcja "Inkwizytora" przypomina typowe przedstawienie szkolne, w którym - zazwyczaj świadomie - dłużyznami płaci się za to, by wszyscy studenci mogli się pokazać na scenie. W zaczerpnięty z "Braci Karamazow" wątek spotkania Wielkiego Inkwizytora ze Zbawicielem (występuje jako milczący On) wmontowane zostały rozpisane na głosy fragmenty "Nowych Aten". Zamysł dość czytelny: poważny monolog przerywają podane w groteskowej konwencji intermedia. Ten sam temat ukazany z wyżyn filozofii i władzy oraz w krzywym zwierciadle banalnej codzienności. A tematem jest wiara i wolność. Dokładnie ludzka potrzeba wiary i nie mniej naturalna skłonność do pozbywania się wolności. Chcąc czemuś zawierzyć, musimy się temu oddać, poświęcić część siebie, część swojej wolności w imię powszechnego szczęścia, zaspokojenia podstawowych potrzeb. Wolna wola darowana człowiekowi stała się jego przekleństwem. Istota ludzka jest zbyt słaba, by być wolną. Człowiek wolny to buntownik, a buntownik nie może być szczęśliwy. Wyzbycie się wolności to cena, jaką trzeba zapłacić za usunięcie zła. Na takim stanowisku stoi Wielki Inkwizytor. Dlatego osobiście podpala stosy kacerzy. Pewnego razu spotyka na ulicy Sewilli tego, który po piętnastu wiekach "zapragnął objawić się bodaj na chwilę ludowi - dręczonemu, cierpiącemu, grzeszącemu, ale miłującemu Go jak dziecko ludowi". Inkwizytor każe Go aresztować. Niebawem odwiedza więźnia w celi. Wygłasza monolog o przekleństwie wolności. Zapowiada, że jeżeli On nie opuści miasta, następnego dnia spłonie na stosie. Inkwizytor nie pozwoli, by On przeszkodził mu w wielkim dziele zaprowadzania powszechnej szczęśliwości.

To i znacznie więcej można wyczytać u Dostojewskiego. Z kolei ksiądz Benedykt Chmielowski dyskredytuje "Złą wiarę i ofiarę", czyli "Bożków mnóstwo, świata ubóstwo" w rozdziale "Nowych Aten", który nazywa też "Sciencją o bożkach pogańskich". Dzisiaj jego uczone wywody brzmią cokolwiek humorystycznie. Połączenie tych dwóch nurtów miało, jak podejrzewam, stworzyć nową jakość. Zamiast tego doprowadziło do zubożenia sensu oryginalnych tekstów.

Słuchowisko w teatrze

"Inkwizytor", dzięki udziałowi Leszka Mądzika, ma ciekawą oprawę plastyczną. Mimo to więcej zrozumiemy, jeżeli zrezygnujemy z patrzenia na scenę, a skupimy się tylko na słuchaniu. Przyczyna jest dość prosta. Adam Zieleniecki, grający postać tytułową przez całe przedstawienie, zakuty jest w złocistą szatę (coś w rodzaju wojskowego szynela). Zasadniczo chodzi i mówi - znaczenie ekspresji ciała zbliżone do zera. Natomiast po pierwszy intermedium, następne wejścia "ludzkości" też niczym nas nie zaskoczą, a z miotania się w ogromnej płachcie materiału z otworami na głowy wynika tyle, co z przechadzania się Inkwizytora.

Uważne słuchanie opłaca się nie tylko z powodu braku scenicznego "dziejstwa". Nie patrząc, więcej zrozumiemy z tekstu, z którym aktorzy radzą sobie - delikatnie mówiąc - bardzo różnie.

Jakby kłopotów z tekstem było za mało, wprowadzona została konwencja teatru w teatrze. Jak w średniowieczu (albo w Supraślu, w "Ofierze Wilgefortis" Teatru Wierszalin...) pojawia się postać mistrza ceremonii (magister ludens). Z punktu widzenia konstrukcji spektaklu jest ona konieczna, bo pozwala połączyć Dostojewskiego z Chmielowskim, powagę z błazeństwem, wysokie z niskim, sacrum z profanum. Pozwala stworzyć pełnię. Teoretycznie. W praktyce powiększa tylko i tak spory zamęt. Rysunek tej postaci jest taki, jak reszta spektaklu - niedookreślony, a jej działania (jak i reszta scenicznych wypadków) za jedyną determinantę mają zazwyczaj zapis w scenariuszu.

Przez całe przedstawienie czujemy jakieś delikatne łaskotanie sensu, czegoś istotnego, co chciano nam powiedzieć - jakiejś prawdy o nas samych i naszej współczesności. Jednak do artykulacji nie dochodzi. Być może za cały morał ma służyć ostatnia kwestia mistrza ceremonii, zapowiadająca spełnienie przepowiedni o świecie bez boga i diabła. Jeżeli tak, to "Inkwizytor" sam siebie odsyła na półkę z przedstawieniami szkolnymi, a w BTL-u robi za teatralne ready mades...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji