Artykuły

Spowiedź Głowy

- W eleganckim towarzystwie strasznie kradną. Po premierze "Kopciucha" w Narodowym był skromny bankiet. Miałem na sobie ozdobny szalik zakupiony w Nowym Jorku u Armaniego, zapomniałem się na chwilę, położyłem go na krześle i od razu ukradli - mówi JANUSZ GŁOWACKI w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej".

"Skąd bierze się pański ironiczny stosunek do życia? To kwestia wyboru? A może z tym po prostu trzeba się urodzić?

- Pewnie taki charakter. A Grecy uważali, że charakter to przeznaczenie. Podobno już jako chłopiec uśmiechałem się krzywo. Przez to uznano mnie w szkole za cynika i nawet nie namawiano, żebym się zapisał do Związku Młodzieży Polskiej. A o partii to nawet nie było co marzyć. Oczywiście, moje naturalne skłonności wspomagało peerelowskie zidiocenie. Jako początkujący felietonista warszawskiej Kultury jeździłem na festiwale piosenki w Sopocie. Wtedy się wszyscy Sopotem zachwycali, że internacjonalistyczny w formie, a socjalistyczny w treści. Żałosne były te festiwale tak samo jak teraz, ale się trafiały rzeczy pouczające. Akurat jak wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji, radziecki piosenkarz miał śpiewać protest song Dziś bomby lecą na mój dom. Po naradzie zmieniono tytuł na Pieśń o Wietnamie. Potem był taki dzień, że wszyscy uczestnicy zagraniczni mieli śpiewać polskie przeboje. I Niemiec przygotował szlagier Powrócisz tu, gdzie nadwiślański brzeg, powrócisz tu, zza siedmiu gór i rzek. Sprawę uznano za delikatną i Niemca pogoniono.

Po moim książkowym debiucie, czyli Wirówce nonsensu, też zaczęto pisać, że jestem amoralny i cyniczny! Bo opisując tak zwaną czerwoną burżuazję nie potępiłem, czyli się utożsamiłem, a nawet zazdrościłem. Wielu krytyków w Polsce ma kłopot z odróżnieniem narratora od autora. A ja potępiać nie lubię, chyba żeby siebie. Ogólnie to tylko tak sobie pokazuję. Od potępiania mamy moralistów.

Paru krytyków twierdzi, że pan też jest moralistą.

- Ja wiem, że czasami się mnie o to oskarża. Jeżeli już jestem, to mocno skomplikowanym. Ostatnio przy okazji Czwartej siostry wszystko się koło mnie odkręciło. I w Polsce oskarżano mnie, że okrutnie, prymitywnie i po chamsku wyszydzam i potępiam Rosję, która przeżywa trudne chwile transformacji. A ja niczego nie chciałem potępiać. Pisałem głównie ze strachu i współczucia. Ale Polska to trudny rynek. Za granicami jakoś nie mają problemu ze zrozumieniem, o co mi chodzi.

Wygląda na to, że pańskim życiem rządził w dużej mierze przypadek.

- Albo los, albo przypadek. W Wojnie i pokoju Napoleon, darując życie Piotrowi Biezuchowowi, mówi: Dla pana to los, dla mnie to przypadek. Książkę Z głowy napisałem, poza żądzą zysku, po to, żeby się nad tymi przypadkami pozastanawiać. Ale nie wiem, czy wyszło. Żyję szybko, często robię coś bez namysłu, mam kłopoty z wyborem bohaterów, teatrów, wydawnictw, krajów, kobiet. Potem wybieram na ogół źle i żałuję. A jak dobrze, to też żałuję. Taki u mnie charakter, jakby Rosjanie powiedzieli.

Po polonistyce chciałem zdawać na reżyserię filmową do Łodzi, ale akurat znajomy matki załatwił mi pracę w Kulturze, a że w domu nie było pieniędzy, to machnąłem na reżyserię ręką. Do Londynu wyjechałem w 1981 roku na tydzień. A tu stan wojenny i się zostałem na emigranta. Potem Nowy Jork, bo jak już emigrować, to tam. Do Polski przyjechałem po ośmiu latach. Potem wróciłem do USA i tak się huśtam nad oceanem. Może i jest w tym jakiś sens, a może go nie ma w ogóle.

Kłam, a się spełni

Mówi się często, że jest pan dzieckiem szczęścia. Trafił pan do Ameryki i dość szybko odniósł sukces. W swojej książce pokazuje pan jednak, że nie wszystko układało się tak fartownie.

- A to jest bardzo polskie. Nie ma tego, że ktoś dobrze pisze, tylko, że mu się udało. Pewnie pomogli mu Żydzi albo pederaści. W PRL-u był taki obowiązkowy szlagier: Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochane są miasta i wioski.... W wersji nieoficjalnej wykonywano go tak, że ktoś wchodzi do sklepu i pyta ekspedientki: - Czy jest szynka? - Nie. - A kiełbasa? - Nie. - A co jest? - Wódka. I wtedy ten klient śpiewa Ukochany kraj. Rzeczywiście, przyznaję się, że mój debiut to był od razu sukces. Ale chciałbym wierzyć, że to nie wyłącznie szczęście, tylko że wybrałem zakazany i egzotyczny temat i nieźle go zapisałem. Jeden z bohaterów nazywał się Reżimek. Przepychało się tę Wirówkę przez cenzurę dwa lata. Najpierw to była powieść, potem zgodzono się na druk kawałków. Ja się nie skarżę. Wielka krzywda mi się nie stała. Ale tak łatwo to mi nie było. W Stanach czekałem na wystawienie Kopciucha dwa lata. W strachu i bez pieniędzy. Świetne recenzje z Londynu nie pomogły. Wreszcie Joseph Papp sztukę docenił i wystawił. Podobno w USA daje się przyjezdnym dwa lata, żeby dowiedli, że się nadają. Jak się w tym czasie nie wyrobią, to widocznie nie zasługują. Ja prawie ten limit wyczerpałem. Ale się zmieściłem. To, że Christopher Walken zaraz po otrzymaniu Oscara zagrał w Kopciuchu rolę Reżysera, też na pewno dlatego, że jestem dzieckiem szczęścia, a nie, że mu się sztuka podobała. Uważa się, że Ameryka to kraj otwarty i ciekaw artystów z Europy. Proszę próbować. Oni sobie świetnie radzą sami. Potrzebują tylko naukowców, fryzjerów i designerów. Widocznie coś z tego, co piszę w USA, zaskoczyło.

Pana rówieśnik Andrzej Brycht też wyemigrował i fatalnie się to dla niego skończyło.

- Brycht to była postać. Trochę naturszczyk, dobry bokser i cwaniak. W Polsce się teraz rozmaici krytycy na nim wyżywają, że ohydny kolaborant. Ale on talent miał, a oni nie. Jego pierwszy tom opowiadań Suche trawy był świetny. Dopiero potem popłynął, pisząc bardzo paskudny Raport z Monachium. Potem został ulubieńcem władzy, a następnie popożyczał od zakochanych w nim członków KC pieniądze, uciekł za granicę i poprosił o azyl. Miał kodeks moralny charakternego bandziora. Napisał kiedyś, jeszcze w Polsce, bardzo dobre opowiadanie pod tytułem Relacja o jakimś domu kalek, którego pensjonariusze pobili się sztucznymi nogami. Podobno Andrzej Wajda chciał to nakręcić. Ale to opowiadanie to był prawie reportaż. Brychtowi nie chciało się zmieniać nazwisk i kalecy podali go do sądu. Wtedy szybko zapisał się do partii. Ale jak go i tak skazali, to się wypisał. Powiedział, że taki gang, co swoich nie chroni, to on chromoli. Brycht niedawno umarł. Nie poszło mu w USA ani w Kanadzie - widocznie nie był dzieckiem szczęścia, albo Żydzi i pederaści mu nie pomogli.

Napisał pan, że nic tak dobrze nie robi pisarzowi jak upokorzenia. W czym one pomagają?

- Czasem niszczą, a czasem wyrabiają to, co ja już miałem wyrobione. Dystans. Wiadomo, że dla ludzi nie ma nic śmieszniejszego niż cudze nieszczęście. A mnie moje trudne amerykańskie początki też jakoś tam śmieszyły. Podnosiłem się na duchu kłamstwami. W Nowym Jorku był tłum artystów, którzy wymyślali sobie fikcyjne sukcesy. Jeszcze nie było Internetu, więc nie można było tego sprawdzić. Przyłączyłem się do klubu. Podobno, jak się w coś mocno wierzy, to się spełni. Więc kłamałem tak długo, aż się spełniło. Informowałem, że Joseph Papp chce wystawić Kopciucha, chociaż to było tylko marzenie. I bardzo proszę, wystawił. Więc zachęcam do kłamstwa. Emigracja albo niszczy, albo robi człowieka twardym. Mnie zrobiła dobrze. Przygotowała i do klęsk, i do sukcesów.

Zapomniałem się na chwilę

Warszawy, w której zdobywał pan ostrogi, już nie ma. Kogo dziś chciałby pan spotkać, idąc Nowym Światem w stronę SPATiF-u?

- Na pewno to wiem, kogo bym nie chciał spotkać, ale tych spotykam. Tych, co bym chciał, to ich głównie nie ma. Jan Kott, który też odszedł, pisząc o SPATiF-ie, czyli Klubie Aktora w Alejach Ujazdowskich, gdzie dzień w dzień przez parę lat trułem się alkoholem, wspominał puste stoliki, przy których siedzą duchy. Coś takiego poczułem, kiedy po ośmiu latach przerwy tam wszedłem. Bo tu siedział Antoni Słonimski, tam Janusz Minkiewicz, obok Julian Stryjkowski. Dalej Władek Komar. W rogu wymyślaliśmy z Markiem Piwowskim i Zdzisiem Maklakiewiczem rozmowę o filmie polskim z Rejsu. Lata świetności SPATiF-u dawno minęły. W wolnej kapitalistycznej Polsce chodzi się głównie na promocje. Zamiast gwiazd uświetniają je gwiazdule z żałosnych seriali i telenowel. Takie czasy. To by jeszcze nie było najgorsze, ale w eleganckim towarzystwie strasznie kradną. Po premierze Kopciucha w Narodowym był skromny bankiet. Miałem na sobie ozdobny szalik zakupiony w Nowym Jorku u Armaniego, zapomniałem się na chwilę, położyłem go na krześle i od razu ukradli. Trochę później, w czasie sesji fotograficznej dla eleganckiego wydawnictwa, z żądzy sławy pozowałem w czarnych spodniach od garnituru. Fotograf kazał mi je zmienić na jasne i od razu te czarne ukradli. Podczas wywiadu dla Vivy zagłodzony Kubuś - pies uroczej dziennikarki zeżarł mi but. Ona się jakoś znalazła i go razem z szewcem wyremontowała. Ale ogólnie same straty.

Czy gdzieś na świecie znalazł pan knajpkę podobną do SPATiF-u?

- Tak znów strasznie nie szukałem. Kiedyś z grupą emigrantów próbowaliśmy coś takiego założyć na Manhattanie w East Village. Do baru Jolanta przychodzili stęsknieni za krajem alkoholicy. Nostalgia biła po oczach, ale knajpa zbankrutowała.

Dziś czuje się pan nowojorczykiem czy warszawiakiem?

- Ani jednym, ani drugim. W Warszawie tęsknię za Nowym Jorkiem i odwrotnie. Przez ostatnich kilka miesięcy byłem w Warszawie w związku z tą książką i dużą liczbą premier w Europie. Niektóre chciałem zobaczyć: w Madrycie, Paryżu czy Atenach. Z Ameryki to straszny kawał. Do Stanów wrócę na wybory.

Żeby głosować na...

- ... Kerry'ego, oczywiście. Moja córka pracuje w jego sztabie wyborczym, ale Bush ma więcej pieniędzy, więc pewnie wygra.

Twierdzi pan, że w obecnym świecie coraz trudniej odróżnić surrealizm od rzeczywistości. Ma pan jakieś nowe dowody na potwierdzenie tej tezy?

- No, na przykład nie ma tego, co jest, a jest to, czego nie ma. Broń masowego rażenia w Iraku ponoć była, a po niej ani śladu. A jak już jej na pewno nie znaleziono, to przeczytałem, że spora część Amerykanów wierzy, że ją znaleziono. I dlatego popiera prezydenta Busha.

Prowokacja czy spowiedź

Pańskie opowiadania i sztuki odwołują się do wielkiej literatury: Czechowa, Dostojewskiego, Szekspira. W autobiografii zdradza pan, że zamierza napisać sztukę o Jerzym Kosińskim. Dlaczego autor Malowanego ptaka jest dla pana ważny? Byliście przyjaciółmi?

- Nie. Znaliśmy się tylko. Przyglądałem się mu uważnie, bo był człowiekiem fascynującym i tragicznym. Żył życiem, którego starczyłoby dla dziesięciu ludzi. Zrobił największą z polskich pisarzy karierę w Ameryce. Ocalał z Holokaustu, popełnił samobójstwo. Znów: los czy przypadek?

Cytował pan kiedyś Singera, że zmienić adres to zmienić przeznaczenie. Może niekoniecznie?

- No właśnie.

Wyjawił pan, że pisząc o Kosińskim, chciałby pan dowiedzieć się czegoś o sobie.

- No wie pan, Dostojewski napisał, że uczymy się od swoich bohaterów.

Przed wywiadem zastanawialiśmy się, pod jakim hasłem powinna być promowana pańska książka. Stanęło na: Prowokacja czy spowiedź. Wielu czytelników może jednak uznać, że Z głowy to prowokacyjne prawdziwe zmyślenie.

- Czyli coś, co się może i nie zdarzyło, ale się mogło, a nawet powinno zdarzyć. Już kiedyś o tym rozmawialiśmy. Też w wywiadzie. Zaraz potem spacerowałem nad Wisłą. Łażę tam, jak coś chcę wymyślić. Jakiś młody człowiek, z wyglądu student, zawołał: Pan Janusz Głowacki! To pan powiedział w wywiadzie dla Rzeczpospolitej, że jedyne prawdziwe i realne jest to, co się panu wydaje! Tak samo jest ze mną. Bardzo się ucieszyłem, chociaż chyba był pijany."

Na zdjęciu: Janusz Głowacki

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji