Artykuły

Zdążyłem na właściwy pociąg

Janusz Gajos prywatności broni jak lew. Potrafi o nią walczyć, choć czasami wie, że to walka z wiatrakami. Nie poddaje się jednak. Rzetelność dziennikarską stawia na równi z aktorską, bo brzydzi się uprawianiem ordynarnej chałtury, której jedynym celem są pieniądze.

Anna Schiller: - Kiedy zaczęła się plaga kolorowych magazynów dla spragnionej plotek gawiedzi, napisał Pan list do Gazety Wyborczej w obronie prywatności artysty. Czy przeczuwał Pan wówczas, że to walka z wiatrakami?

Janusz Gajos: - To był z mojej strony odruch, przepraszam za wyrażenie, samoobronny. Protest przeciw traktowaniu mojej prywatności jako rzeczy bez żadnego znaczenia. Nie zgadzam się, aby bez mojego pozwolenia ktoś właził mi do łóżka, do mojego domu i wygadywał przy tej okazji bzdury, które powstały w jego nieporadnej wyobraźni. W tekście dziennikarskim, który spowodował ten list, przeczytałem, że pracuję na strychu i uwielbiam uprawiać seks na drzewie oraz kilka jeszcze równie atrakcyjnych informacji. Pani, która to napisała, potraktowała mnie dosyć obcesowo: że ona mnie tak widzi i że wolno jej o mnie pisać, co zechce. Wtedy właśnie napisałem do "Gazety" list, o granicy między dobrze pojętą dziennikarską dociekliwością, a uprawianiem ordynarnej chałtury.

- Nie dziwi Pana, że wielu Pańskich kolegów samych odsłania swoją prywatność?

- Dziwi mnie czasem bardzo, ale jeżeli ktoś uważa to za słuszne z jakichś powodów, to jego sprawa. Nie można dyktować ludziom, jak mają żyć. Myślę, że jest w tym sporo mizernego naśladownictwa. W ten sposób tworzyło się kiedyś "gwiazdy". Często zaplanowane skandale i opisywanie pikantnych szczegółów z życia owych gwiazd przyciągały ludzi do kina, ale takie "gwiazdorstwo" do uprawiania zawodu aktorskiego ma się tak, jak pięść do nosa.

- Pańska kariera była odwrotna: najpierw popularność w sztuce niskiej, potem mniej spektakularne sukcesy w elitarnej sztuce teatru. Jakim cudem nie zagubił Pan talentu w serialu i kabareciku telewizyjnym?

- Nie bardzo umiem precyzyjnie odpowiedzieć Pani na to pytanie. Myślę, że cierpliwość, rodzaj czujności, zdolność obserwowania samego siebie, to są jakieś sposoby na kierowanie własnym zawodowym losem. Los, czy może bardziej ludzie podstawiają nam w życiu jakiś pociąg, do którego wsiadamy i nim się zorientujemy, pędzimy tym pociągiem nie tam, gdzie chcemy. Trzeba po prostu za wszelką cenę ten pociąg zatrzymać i przesiąść się do innego. Szkoda tylko, że w tym czasie wszystkie role młodych romantyków na przykład, jakie mi wróżono w szkole, zostały daleko za mną.

- A gdyby nowe propozycje się nie pojawiły?

- Trzeba robić, co się umie najlepiej i czujnie wypatrywać okazji.

- Niedawno zagrał pan Klaudiusza w "Hamlecie" w reżyserii Łukasza Barczyka. Wyspiański mówił, że "Hamlet" to jest to, co w Polsce daje do myślenia. Ten "Hamlet" rozgrywa się w Wieliczce, czy Pana zdaniem w Polsce dziś myśli się o soli?

- Myśli się o wszystkim, tylko nie zawsze tak, jak trzeba. Wieliczkę uważam za świetny pomysł. Ta sceneria tworzy niesamowitą atmosferę.

- Jest Pan aktorem tradycyjnym, chowającym się za postać, unikającym ekstrawagancji i fajerwerków. Jak Pan się znajduje w dzisiejszym świecie? Jak dinozaur skazany na wyginięcie?

- Nie, nie czuję się jak dinozaur, bo chyba udało mi się osiągnąć porozumienie, którego młodzi nie odrzucają. "Mszę za Miasto Arras" graliśmy bardzo długo. Widywałem na widowni grupy młodzieży w dżinsach i adidasach. Z zapartym tchem śledzili opowieść tego starego faceta ze wzruszającą chęcią dowiedzenia się czegoś istotnego o świecie i życiu. Nie odrzucili tego, nie wyśmiali.

- Jednak Pana gra różni się od gry młodych.

- Często odczuwam niepokój, kiedy widzę na scenie prywatność, która nie stanowi żadnej wartości artystycznej. W naszym środowisku określamy ją jako "żyćko", co oznacza często - grać, nie przerywając snu.

- Jest Pan absolwentem łódzkiej Filmówki, teraz sam Pan w niej uczy pracy nad rolą klasyczną. Niektórzy twierdzą, że autorzy klasyczni są już passę w dzisiejszych czasach i trzeba ich stawiać na głowie. Jak przekazuje Pan swoje doświadczenia studentom?

- Mówię dużo o świadomości formy, o tym, że nasze ciało od momentu wejścia na scenę zaczyna być kawałkiem dzieła sztuki. Że gest, spojrzenie nie może mieć w sobie nic przypadkowego. Że trzeba świadomie tworzyć postać, której się jest animatorem. I wydaje mi się, że moi studenci z zainteresowaniem tego słuchają.

- Pana nowa premiera to "Śmierć komiwojażera" Artura Millera w reżyserii Kutza w Teatrze Narodowym. Jej bohater to człowiek pechowy, którego niszczy bezwzględny kapitalizm. Czy widział Pan w tej roli Dustina Hoffmana?

- Chętnie obejrzę. Mnie bardzo interesuje w tej opowieści kondycja człowieka, który przechodzi na drugą stronę życia. Coraz rzadziej jest tu, coraz częściej tam. Spotyka się z jakimś wyimaginowanym światem, z którym rozmawia.

- Trafił mu się przegrany los. Kariera aktora też jest jak los na loterii, Pan kupił wygrany niemal w ostatniej chwili, jakie to uczucie?

- Miłe. Zdążyłem na właściwy pociąg.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji