Artykuły

Mit Medei odkurzony

"Mamma Medea" w reż. Moniki Dobrowlańskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Stefan Drajewski w Głosie Wielkopolskim.

Medea? Dzieciobójczyni. Taką kliszę zapamiętaliśmy dzięki Eurypidesowi. Tymczasem Medea to postać bardziej skomplikowana. Próbuje nam to podpowiedzieć Tom Lanoye. W sztuce "Mamma Medea" sugeruje, że wokół siebie możemy zobaczyć wiele kobiet dotkniętych syndromem Medei, chociaż żadnego dziecka nie zabiły.

Tom Lanoye opowiada o kobiecie, która wystąpiła przeciwko wszystkim i wszystkiemu dla wielkiej miłości, o namiętnym uczuciu dwojga ludzi pochodzących z różnych światów, o samotności i obcości, wreszcie o dzieciobójstwie.

Wszystko - zgodnie z mitem - zaczyna się w Kolchidzie. Medea jest nieobliczalna. Inicjuje rozmowę z nieznajomym, choć wie, że tak nie wypada. Wie, że postępuje niegodnie, bo występuje przeciwko ojcu. Nie zdaje sobie sprawy, że kiedy opuści rodzinny kraj, już zawsze będzie wszędzie obca. Budzi to czasami sytuacje tragiczne, a czasami wręcz komiczne. Tom Lanoye nie "przepisuje" bezkrytycznie antycznej historii, ale też nie aktualizuje jej nachalnie. W języku próbuje dać nam znać, że myślenie o barbarzyńcach z Kolchidy i cywilizowanych Grekach jest nieco zafałszowane. W zbudowanym przez niego świecie "barbarzyńcy" mówią wierszem, a cywilizowani - prozą, na dodatek potoczną, momentami nawet wulgarną.

Monika Dobrowlańska idąc tropem autora, próbuje oddać ten chwyt językowy w ruchu, w kostiumie, wreszcie w sposobie budowania roli. Ruch określa modne dziś na całym świecie flamenco. "Barbarzyńcy" noszą się elegancko, cywilizowani - raczej dresowo. Konsekwencja, z jaką rozgrywany jest pierwszy akt, potęguje tragifarsowość sytuacji scenicznej. Wszystko śmieszy i przeraża.

Po przerwie, niestety, tragifarsa nie przechodzi w tragedię, jak się można było spodziewać po tekście sztuki. Jeśli, to co najwyżej w dramat mieszczański, historię banalnego trójkąta małżeńskiego. Gdzie się podziała żelazna konsekwencja z pierwszego aktu w warstwie ruchowej, scenograficzno-kostiumowej i aktorskiej?

Medea, którą w pierwszym akcie tak pięknie zbudowała Barbara Prokopowicz, w drugim rozmywa się. Aktorka gubi się. Michał Kaleta (Jazon) w drugiej części wpada w jakąś dziwną manierę (połączenie tytułowego "Krawca" i Heinza z "Amatorek"). Szkoda. Na szczęcie pozostaje Ewa Szumska, która inna jest jako Chalkiope, inna jako Kirke i Kreuza. Za każdym razem prawdziwa i przekonująca. Tym, co łączy w całość dwa dość osobne akty "Mamma Medea" jest piękny, czerwony, płaszcz Medei (przypomniał mi się legendarny niebieski płaszcz z piosenki Leonarda Cohena i tytułowy czerwony płaszczyk z powieści Romy Ligockiej). To jednak trochę za mało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji