Operetkowe trele-morele
"Ptasznik z Tyrolu" w reż. Andrzej Rozhina w Teatrze Muzycznym w Lublinie. Pisze Małgorzata Gnot w Kurierze Lubelskim.
W "Ptaszniku z Tyrolu" Karla Zellera, którego premierę oglądaliśmy w sobotę w Teatrze Muzycznym w Lublinie, nie ma prawdziwych ptasich treli. W klatkach tkwią w bezruchu skrzydlate atrapy, a czarowna alpejska przyroda jest na scenie rozbuchana umiarkowanie. Nie zmienia to faktu, że jest to spektakl atrakcyjny i przygotowany na dobrym poziomie.
Marudzenie, że nie zaryzykowano występów ptasich śpiewaków nie jest chyba bezzasadne w kontekście cen biletów. W końcu w Teatrze Bolszoj wprowadza się na scenę końskie zaprzęgi, a tu wystarczyłoby wypożyczyć "aktorów" o wiele lżejszej wagi od jakiegoś iluzjonisty. Na pocieszenie i ucieszenie mamy za to na szczycie sceny świetnie sprokurowane łby dzika i świnki. Dla myśliwych sporo prawdziwych poroży na drzwiach.
Czeski scenograf Pavel Hubička najwięcej niekonsekwencji, zapewne zamierzonych, popełnił przy komponowaniu kostiumów. Obok eksperymentów udanych mamy też sołtysa, przypominającego - nie wiedzieć czemu - niechlujnego Rumcajsa, ptaszników z kitami na kapeluszach przypominającymi kominarskie miotły, a nade wszystko wpuszczonego pomiędzy stylowe kostiumy hrabiego Stanisława w rynsztunku dzisiejszego playboya. Ów niebieski ptak jest za to w kolorze kanarka.
O ile prowincjonalny pejzaż na kolana nie rzuca, to już sceny dworskie zachwycają skrótową, elegancką i soczystą kombinacją parkowych żywopłotów, pełniących też przemyślnie funkcję pałacowych luster.
Libretto Westa i Helda zostało uwspółcześnione tak dalece, że publiczność jest z początku nieco zdezorientowana. Czyżby sytuacja na linii władza, urzędnicy, plebs w osiemnastowiecznym Palatynacie Nadreńskim, gdzie się rozgrywa akcja, była aż tak aktualna? Z każdą sceną i kolejnym żartem widzowie bawią się jednak coraz lepiej. Duża w tym zasługa pełnych temperamentu artystów, a przede wszystkim reżysera Andrzeja Rozhina. Osobliwie sceny z udziałem dwóch ramolowatych uczonych dziekanów w osobach Marka Grabowskiego i Andrzeja Sikory budzą aplauz widowni.
Reżyser o takim doświadczeniu jak Andrzej Rozhin umie się bawić operetkową konwencją. Pamięta jednak, że każda zabawa ma swe obowiązkowe reguły gry i trudno się oprzeć wrażeniu, że one właśnie jego inwencję nieco krępują. Zapoznany mistrz scen zbiorowych pilnuje operetkowej konwencji momentami nadto skrupulatnie i wyżywa się głównie w scenicznych duetach, tercetach czy kwartetach. Gdyby jednak Teatr Muzyczny planował w końcu premierę współczesnego musicalu, powinien Rozhina koniecznie ponownie zaprosić.
Bohaterem spektaklu takiego jak "Ptasznik z Tyrolu" jest oczywiście muzyka. Orkiestra pod batutą Jacka Bonieckiego pozwala miłośnikom operetki delektować się urodą melodii Karla Zellera w całej pełni. Soliści błyszczą, a dotyczy to przede wszystkim dwóch ślicznych pań. Karoliny Kanak w roli pełnej wdzięku listonoszki Krysi i powalającej majestatem i prezencją Renaty Drozd w roli księżnej Marysi. Nie zawodzi swoich fanów Krystyna Szydłowska jako przywiędła amantka Adelajda.
Lokomotywą spektaklu jest Grzegorz Szostek jako skorumpowany łowczy - baron Webs, aktorsko i głosowo w wybornej formie. Dotrzymuje mu wokalnie pola Adam Sobierajski jako jego marnotrawny siostrzeniec Stanisław, brak mu tylko więcej luzu i zblazowania "słodkiego drania". Tytułowy ptasznik Adam w interpretacji Tomasza Janczaka jest w parze z młodzieńczą Krysią przyciężki, a formę tenora prezentuje dopiero w sławnej arii: "Lat dwadzieścia miał mój dziad".
Oczywiście ocena spektaklu należy do publiczności. Zrobiony z nerwem, tempem, rytmem ma szanse na sukces. O ile oczywiście, zapominając o Gombrowiczu, przyjmiemy zaproszenie w świat pogodnej operetkowej bajki dla dorosłych, która plecie się wedle własnych praw i zwyczajów.