Namiastka magii
Bogusław Schaeffer rolę aktora-nauczyciela powierzył Markowi Frąckowiakowi.
Na początku wydaje się, że tematem tego spotkania będzie muzyka. Ale to tylko pozór. Oto bowiem w światłach rampy, przy dźwięku fanfar, pojawia się aktor. Człowiek spełniony, gwiazdor w chwili chwały... A jednak nie. To człowiek pokiereszowany przez życie, który chwyta się czego może, by przetrwać. I oto kreuje się na nauczyciela muzyki. Nieoczekiwanie w tej właśnie roli odnosi sukces. Jego zahukana uczennica staje się gwiazdą na miarę Marii Callas.
Sklecona z licznych scenek opowieść o tej cudownej przemianie powinna bawić. Autor twierdzi, że "ponuraków powinno się przepędzać z teatru, są z pewnością zbyt mało inteligentni, by im coś w teatrze wyszło". Nie wiem czy ta uwaga dotyczy tylko twórców, czy także publiczności? Niestety w Scenie na Piętrze widzowie śmieją się z rzadka. I nie jest to ich wina. Czy zatem winić należy aktorów: Agnieszkę Wielgosz i Marka Frąckowiaka dających z siebie wszystko? A może reżysera Krzysztofa Miklaszewskiego? Bo Schaeffer pisząc tę sztukę jest wierny swojemu credo, które brzmi: "Dobry oszust - a autor z pewnością jest oszustem, podobnie jak aktor - dobry oszust musi umieć zaskakiwać klienta niespodziewanym zwrotem sytuacji, inaczej może pożegnać się z profesją. Teatr bez ruchu jest martwy i nudny".
Jest w tej sztuce ruch, są niespodziewane zwroty akcji, jest obfitość najróżniejszych historyjek (te o jodłowaniu i sznurówkach wydały mi się najlepsze), a jednak ze sceny wieje nudą. Może to kolejny żart autora, który w usta głównego wykonawcy wkłada uwagę o ziewaniu, które paradoksalnie ma wywoływać aktywność? Ja przy tej scenie naprawdę miałam ochotę sama ziewać. A drugi akt? Znacznie różnił się od pierwszego i, zaskakująco, miał w sobie jakąś namiastkę magii prawdziwego teatru. I prawdę o życiu.