Otwieranie grobów
Po trzech latach ponownie w Warszawie"Winopole, Wielopole" Tadeusza Kantora. Pięć spektakli w Stodole, firmowanych praez Teatr Rzeczypospolitej, PAA Pagart, klub SCK Stodoła i Cricotecę (po Warszawie - cztery dni występów w Krakowie oraz po jednym w rodzinnej miejscowości Kantora, Wielopolu i Rzeszowie - już z pomocą kolejnego organizatora: władz województwa rzeszowskiego).
Jednym słowem - kolejne tourneś polskie zespołu Cricot 2 działającego (co skrzętnie odnotowuje program) pod mecenatami Commune di Firenze i Teatro Regionale Toscano. Poprzednie miało miejsce w roku 1980. Kantor w grudniu tegoż roku pokazywał Polakom swój ostatni spektakl już w aurze legendy i sukcesu europejskiego (prapremiera "Wielopola" odbyła się 23 czerwca 1980 roku we Florencji), trafił w kraju na atmosferę gorącą, jeśli nie euforyczną. Wszelkie "patriotyczne słowo" a "Wielopole, Wielopole" jest nim bez wątpienia - przyjmowano wówczas z entuzjazmem, pławiono się w polskości, niepowtarzalności naszego narodowego bytu. Uniwersalistyczny dotąd, daleki od pokrzepiania serc artysta z "Umarłej klasy" objawił się nagle jako rzecznik emocji i to emocji z Polski rodem właśnie. Krytycy ze zdumienia nie znajdowali słów, podpowiadała im je w końcu publiczność: wzruszona, podbita bez reszty, wstrząśnięta. Mówiono wtedy: nowy Kantor, niby ten sam, ale raptem odwołujący się do tradycji serca, wiary i sztandaru. Sam artysta deklarował wprost: interesuje mnie teatr spirytualny, to jest taki, w którym ów spirytualizm byłby najwyższą formą intelektu a przez to także i sztuki. Konstruuję wzruszenia - powiadał. Sztuka i wiedza to dwie różne sprawy - ostrzegał, nie da się - jak sądzi wielu - kryteriami scjentyzmu opukać sztuki. Zwierzał się: urzekł mnie, na powrót, symbolizm. Także w skrajnej postaci, religijnej. Religia to również l'art pure, w najwyższej formie. Upominał się o rolę mitologii - wszelkich mitologii, byle autentycznych i silnych - bo one także są sztuką, może tą największą, jako, że zasadzają się na tajemnicy. Indagowano go wtedy na konferencjach prasowych w dawnym SDP, na wywiadach o to, czy "Wielopole, Wielopole" to jakiś etap, zamknięcie, czy nowy kierunek twórczości, czy też artysta pójdzie dalej. Jak zwykle odpowiadał, że jest w drodze, a teatr - jego teatr - to bałaganczik Błoka, biedna buda jarmarczna nie poddająca się rygorom zinstytucjonalizowania.
Dzisiaj na łamach "Polityki" nazwał tę budę teatrem wędrownym, zatem nie zmieniło się nic. Ze strony Kantora i jego poglądów na teatr - nic.
A ze strony publiczności?
Stodoła jak przed trzema laty trzeszczała w szwach. Jak przed trzema laty urządzano zespołowi owacje. Wiele osób oglądało spektakl po raz drugi i trzeci. Rozczarowany był tylko mój szef, który uznał się za "zrobionego na wała intelektualnego": dlaczego żołnierze wystylizowani na piechotę austriacką śpiewają piosenkę "Szara piechota", skoro nie są to ani legioniści ani żołnierze innych polskich formacji? I dlaczego poruszają się "jak kukiełki" - jednocześnie cały czas "za Polskę idąc w bój"? Dlaczego w ogóle Golgota, ukrzyżowanie, natrętne symbole?
Naczelny jest pragmatykiem w sztuce, lubi "ciągi logiczne" i chce, żeby mu się zgadzało wszystko: krój munduru i szacunek dla munduru, epoka i kalendarz polityczny. Polemizowano z nim, replikowano: kalendarzem politycznym, wiernością historyczną i logiką podręcznika historii nie da się ugryźć przedstawienia, które odwołuje się do skojarzeń najprostszych, znaków emocjonalno-kulturowych, tożsamości narodowej rozpoznawalnej poprzez narodowe mitologie, przedstawienia które - dodawano - jest snem o przeszłości, pasmem przypomnień okolicy dzieciństwa rozsnuwanym przed widzem przez człowieka dojrzałego i świadomego już, co w tym zaprzeszłym życiu było typowe, charakterystyczne, co niosło zapowiedź losu zbiorowego, a co musiało zginąć po drodze.
Dyskusja z moim szefem jest dyskusją wysocedemokratyczną, poglądy dyskutantów ścierają się, wióry lecą, temperamenty grają i każdy rzecz jasna - zostaje przy swoim zdaniu.
Swoją opinię na temat "Wielopola" sformułowałam wyraźnie w tekście opublikowanym w 50 numerze "Kultury" z 14 grudnia 1980 roku. Lata minione nic w niej nie zmieniły. Spektakl z roku obecnego odebrałam z równym natężeniem, tak samo jak niegdyś zafascynowana fenomenem agresywności emocjonalnej sztuki Kantora, która przecież jakkolwiek by nie była symboliczna, wyrośnięta z gleby polskiej moderny, come back'owa i tak dalej, nie traci nic z walorów syntezy.
Trzy plany: rodzinno-wspomnieniowy, wiar (katolicka i mojżeszowa) i ojczyźniano-wojskowy. Konglomerat, z którego powstaje wizja Galicji sprzed lat, dzieciństwa sprzed lat, kraju sprzed lat. Wizja dawnego ale jakby jednocześnie model losu jednostki i narodu stąd. Uproszczony, a jakże - szef ma rację - ale dzięki temu lapidarnie trafny, prawdziwy z istoty, choć bez ubóstwiania prawdy szczegółu.
Rodzina artysty: wujowie Żydzi, wuj ksiądz, matka, ojciec, ciotki. We wspomnieniu dziwnie nierzeczywiści, przywołam smugą sentymentu na swoisty teatr marionetek, gdzieś z zakurzonego oddalenia. Świat umarły. Wspominany. Pokój z drzwiami i oknem co do których są niejakie wątpliwości - były z tej czy z tamtej strony? A walizka? Gdzie stała? A kapelusz - był, nie był na głowie w jakimś momencie? Struga wspomnień Kantora sączy się z oporami, pokonuje odległość czasową, nawraca raz po raz do pewnych wątków. Niepewność - jak było naprawdę. Niepewność Rodzona z perspektywy tak długiego odalenia. Ta poetyka kojarzenia wstecz jest w "Wielopolu" majstersztykiem godnym "Umarłej klasy". Niby wszystko tu monotematyczne, fragmentaryczne, oniryczne, a wszystko toczy się jak w zegarku. Opowieść o śmierci wuja księdza ujęta jest w formę ewangelicznej Golgoty. Nie po raz pierwszy w teatrze ta forma, nie ostatni. Golgota Kantorowego wuja i rodziny, która tak zdenerwowała mojego szefa wydaje się przecież być niezwykle naturalna. Jest, bo musi być. Takie wrażenia przesądzają o trafności wyboru formuły. Ewangeliczne losy rodziny? Czemu nie, każdy przeżywa swoją drogę krzyżową. A ewangeliczne losy Polski?
Mój Boże - Polska poligonem wojsk, różnych wojsk, zawsze wojsk. Pieśń żołnierska jako koda historii narodu, pieśń jako symbol, organizator wzruszeń. Zawsze w imię czegoś, za coś, w odwecie, ku, dla, z obowiązku - marsz z karabinem. I z piosenką. Tutaj - o piechocie, bo piechota to mięso armatnie, szara masa. Symbol zwykłych zjadaczy chleba w trybach historii. Piechota to także formacja, w której służył i poległ ojciec Kantora. Uprawomocniona więc i logicznie i symboliczna. Piechota - szara masa wmanipulowana w zdarzenia historii. Jakże to brzmi groźnie, jak gorzko i ostrzegawczo.
Kiedy milknie pieśń piechocińska rozbrzmiewa pieśń religijna. Polska śpiewa na przemian te nuty, od zawsze właściwie. Wojskowa zagłusza religijną, spotykają się, wymieniają, czasem brzmią unisono. Bóg i ojczyzna, a między tymi biegunami ludzie z małego miasteczka Wielopole. Lub każdego innego małego miasteczka czy miejsca na ziemi. Ludzie z życiorysami pełnymi prywatnej Golgoty, śmieszni z perspektywy poligonów. Polacy, katolicy, Żydzi. Wtedy jeszcze liczni Żydzi, którym Kantor przydaje własną pieśń i każe - zgodnie z historią - tej pieśni zamilknąć. Umrze rebe i umrze wojsko, umrą zagazowani w kominach anonimowi zjadacze chleba, umrze wuj ksiądz i cały tamten świat. Zostanie pieśń umarłych i złożona ofiara: Kantor, jedyny żywy na scenie, złoży starannie biały obrus. Odbyła się już symboliczna Ostatnia Wieczerza, symboliczna Komunia i symboliczny szabes. Siedzieli za długim stołem: umarłe, szare postacie żołnierzy, cywile w melonikach, kobiety, młodzieńcy, starcy. Pozowali: do wspomnień, do wieczności, do teatralnego tableau. Z księdzem, z krzyżem, z rabinem. Wdowa po Fotografie pełniąca w tym przedstawieniu funkcję śmierci trzaska aparatem. To koniec wielopolskich dziadów Kantora. Odchodzą za szerokie drzwi, potem wracają jako korowód mar i marszowo-taneczno-automatycznym krokiem robią rundę wokół sceny. Korowód postaci rodzinnych i ojczyźnianych a zarazem - z woli artysty - ewangelicznych długo uprawia swój marsz - trucht. Pokraczny, nienaturalny, nie z tego świata Jest w tym finale coś z "Wesela" Wyspiańskiego, jest trujący czar, który ogarnia - kogo? Wspominającego Kantora, każdą wspominaną przeszłość czy tylko tę jedną chwilę i nas w niej, widzów z dziś?
Znowu, jak w "Umarłej klasie" jest to spektakl o śmierci, ale tym razem każdy może uśmiercić to, co zechce: marzenia, własną biografię, swoją wizję losów, okolicy, kraju, ludzkości.
Kantor tylko otwiera groby, odwala kamienie. A my ze zdumieniem przecieramy oczy: w grobach kłębi się życie, umarli mówią językiem żywych, śmierć okpiono czy śmierć kpi z nas?
Mundur austriackiego piechura, który tak zirytował mego szefa jest uniformem trupa. A ten, zanim stał się trupem był człowiekiem posłusznym, zdyscyplinowanym, ufnym, podatnym na wszystkie idee, ideologie i mitologie oraz sprawnie posługiwał się bronią.
Po prostu: tylko to.