Artykuły

Hrabina na skróty

"Hrabina" w reż. Kazimierza Kowalskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Tak się jakoś składa, że z trzech najświetniejszych dzieł operowych Moniuszki Hrabina stosunkowo najrzadziej pojawia się na scenach. Nie dlatego zapewne, by uznawana była za słabszą od Halki i Strasznego dworu; przyczyna leży raczej w trudnościach ze skompletowaniem odpowiedniej obsady. Bardzo niewielu bowiem można dzisiaj znaleźć artystów, którzy by obok czysto wokalnych walorów potrafili pięknie i wyraziście podawać teksty mówione, a nadto czuli się dobrze w rolach kontuszowych. Kiedyś mieliśmy takich śpiewaków mnóstwo - dzisiaj jest ich jak na lekarstwo, a kapitalne kreacje Eugeniusza Mossakowskiego i Józefa Korolkiewicza w roli pana Marcina oraz Kazimierza Poredy jako pana Serwacego w pierwszych po wojnie przedstawieniach się Opery Warszawskiej (inaugurowanej Moniuszkowskim Verbum nobile) nie znalazły godnej repliki wśród następnych generacji naszych śpiewaków i pozostają jedynie pięknym wspomnieniem...

Wracając do Hrabiny - ma ona liczne walory, nie tylko czysto muzyczne, jak arie o pięknych melodiach, świetne chóry, finezyjne duety i tercety, zwłaszcza zaś mistrzowski sekstet na tle chóru zamykający pierwszy akt opery. Wybitny krytyk Józef Sikorski, który nazwał ją złośliwie i lekceważąco "dramatem rozdartej spódnicy", nie dostrzegł jakoś - lub może nie chciał dostrzec - oczywistego faktu, że owa "spódnica" (a raczej wspaniała balowa suknia, której mimowolne zniszczenie stało się powodem obrazy tytułowej bohaterki) była ledwie pretekstem do ukazania rozmaitych postaw ówczesnego społeczeństwa: sfrancuziałej, goniącej za modnymi nowinkami z Paryża i żądnej jedynie rozrywek "socjety" z początków XIX stulecia oraz wiernych dawnym tradycjom i miłości do ojczystego kraju patriotów. Wszelkie patriotyczne akcenty zaś, zarówno w tekście literackim, jak w samej muzyce - te oczywiście, które mogły się przemknąć przez carską cenzurę - były szczególnie żywo odbierane u progu lat sześćdziesiątych XIX wieku, gdy wzbierały już nastroje, które niebawem wybuchnąć miały bohaterskim zrywem Powstania Styczniowego. Warto też przypomnieć, że Hrabina jest jedynym bodaj wybitnym dziełem operowym, którego akcja w przeważnej części rozgrywa się w Warszawie, co tekst libretta w niejednym momencie wyraźnie podkreśla. Istnieją tedy liczne powody, aby dzieło to trwale utrzymywało się w repertuarze polskich teatrów operowych i cieszyć się trzeba, że niedawno pojawiło się ono - po ćwierćwiekowej z górą przerwie - na scenie Teatru Wielkiego w Łodzi i że na koniec sezonu zapowiada jego wystawienie także Opera Narodowa.

Cieszyć się trzeba - ale radość tę mąci nieco fakt, iż opera Moniuszki pojawiła się na łódzkiej scenie ze znacznymi skrótami - nie tylko w partiach mówionych. Przepadł gdzieś na przykład piękny duet Kazimierza i Hrabiny z pierwszego aktu opery, przepadł też efektowny taniec Satyrów na Wiśle; nie zobaczyliśmy uroczystego wjazdu rydwanu Neptuna, w którego strój - mimo jego słabego zresztą oporu - ubrano podstarzałego Podczaszyca. Zamiast tego pojawiły się baletowe scenki na tle... włoskiej muzyki operowej, a w akcie trzecim zaś Podczaszyc, oświadczający się o rękę uroczej Broni w imieniu Kazimierza, młodego napoleońskiego oficera, wystąpił nieoczekiwanie z arią Pana Marcina z opery "Verbum nobile". Można się wprawdzie domyślać, że kreujący tę rolę Andrzej Niemierowicz chciał się popisać efektowną arią, jakiej Moniuszko w Hrabinie barytonowi poskąpił, mimo to nasuwa się nieodparcie pytanie: cui bono? Na co było wprowadzać do spektaklu obce wtręty (zwłaszcza z muzyką innych kompozytorów), usuwając jednocześnie epizody według oryginalnej partytury do tej właśnie opery należące? Nikt chyba tego nie odgadnie...

Trudno też dojść, czemu przez większą część wieczoru (połączone dwa pierwsze akty) spektakl Hrabiny na łódzkiej scenie przybiera kształt wykonania półkoncertowego albo zgoła oratorium? Rzecz wygląda bowiem tak, że chór (czyli rozbawione towarzystwo w warszawskim pałacu Hrabiny) wbiegłszy na scenę ustawia się karnie pod ścianami i w takim ordynku trwa przez cały prawie czas; kto zaś ma coś do zaśpiewania lub do powiedzenia solo, ten wychodzi na front sceny, po czym - oprócz paru krótkich epizodów- powraca między chórzystów. Sceny między głównymi bohaterami rysująsię raczej statycznie i nawet mocny patriotyczny akcent w zakończeniu piosenki Broni Szemrze strumyk nie budzi wyraźniejszej reakcji ze strony części zebranych gości (choć powinien!). Jeden tylko stary Chorąży, dziadek Broni (w tej roli bardzo dobry Tomasz Fitas) -przyodziany, jak należy, w szlachecki kontusz, tworzy bardziej wyrazistą sarmacką postać.

Od strony muzyczno-wokalnej natomiast mogło premierowe przedstawienie Hrabiny rzeczywiście sprawić słuchaczom wiele przyjemności. Kazimierz Wiencek sprawnie prowadził dzieło Moniuszki; może tylko w nastrojowym polonezie otwierającym trzeci akt opery chciałoby się czuć więcej emocjonalnego zaangażowania. Pięknie śpiewał chór (szczególne uznanie za znakomitą dykcję!), a w gronie solistów błyszczały przede wszystkim panie (w pięknych kostiumach zaprojektowanych przez Wandę Zalasę): wybitnie utalentowana Anna Cymmerman znakomicie śpiewająca tytułową partię, Agnieszka Makówka jako Bronia oraz Joanna Woś olśniewająca brawurowymi koloraturami w popisowej arii Panny Ewy. Dobrym Podczaszycem był wspomniany już Andrzej Niemierowicz, w charakterystycznej partii Dzidziego ładnie spisywał się Borys Ławreniw (świetny jego duet z Podczaszycem!), a tylko młody tenor Krzysztof Marciniak wypadł trochę blado w partii Kazimierza - choć formalnie nie można mu niczego zarzucić. Sumując te wrażenia - opuszczałem łódzki Teatr po przedstawieniu z mieszanymi uczuciami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji