Artykuły

Chichot bogów

"Król Edyp" - spektakl godny jubileuszu 75-lecia Ateneum - pisze Jacek Wakar.

- Nic się nie da zrobić - mówi Estragon do Vladimira i tak brzmi pierwsze zdanie "Czekając na Godota" Samuela Becketta. Mija czas, przyjaciele kłócą się i godzą, ściągają i na nowo zakładają buty. I nic. Wciąż nic nie można. W finale wracamy do punktu wyjścia. Godot nie przyszedł i nie przyjdzie.

W "Królu Edypie" jest podobnie. - Tu wszystko stało się już przedtem - pisał w swym słynnym eseju "Tragedia grecka i absurd" Jan Kott. Edyp jako niemowlę został uratowany od śmierci. Potem napotkał na swej drodze wóz Lajosa. Niczego nieświadomy wymierzył cios. Nieświadomy poślubił Jokastę. Krok po kroku wypełniało się jego przeznaczenie.

Tragedia grecka i absurd

Słuchając ze sceny Teatru Ateneum tak współcześnie brzmiącego "Króla Edypa" Sofoklesa (zasługa to tłumacza i autora adaptacji - Marcina Sosnowskiego) nie mogłem opędzić się od myśli o Becketcie. "Król Edyp" to dotknięcie czystego bólu, tragizm w postaci tak skondensowanej, że aż wydaje się to niemożliwe. Tu nie ma miejsca na błyskotliwe perory bohaterów. Nie ma słów niepotrzebnych. I nawet nie konflikt racji jest tu najważniejszy. Idzie o co innego. O to, co od pierwszej chwili konieczne i nieubłagane. O to, co spełni się w szepcie ostatniej skargi oślepionego Edypa. O okrucieństwo, sprawiedliwość i o chichot bogów. Niewielka scena Ateneum tym razem nabrała głębi. Ciemność rozprasza się powoli, wydobywając z mroku mgliste zarysy postaci. Nie ma nic. Tylko ludzie i zmieniana przez raz żywsze, a raz wyblakłe światło, perspektywa. Tu nie ma mowy o taryfie ulgowej. Nie, kiedy gra się "Króla Edypa". Więc ciemność, surowość, same słowa, ciemne, jakby nieokreślone bliżej kostiumy aktorów. To chyba celowy zabieg reżysera Gustawa Holoubka. Tragedia Sofoklesa jest w Ateneum grana poza czasem, poza konkretnym miejscem, bez żadnych mniej lub bardziej oczywistych konotacji.

Zaczyna się jak dramat władzy. Edyp (Piotr Fronczewski) i Kreon (Jerzy Trela) - pierwsza próba sił. Słowa są jak oręż, a przy tym służą do tego, aby delikatnie, wręcz niezauważalnie, zbadać przeciwnika. Klątwa nad Tebami jest tylko jednym z argumentów w tym zawoalowanym starciu dwóch wybitnych mężów. Dopiero nadejście Tyrezjasza (Krzysztof Gosztyła) obróci w gruzy ten porządek. Od tej chwili Edyp rozpocznie nierówny pojedynek z samym sobą. Spróbuje odegnać prawdę, zagłuszyć ją w sobie, skosztuje nawet tyranii.

Piotr Fronczewski gra Edypa z całą wiedzą o bohaterze Sofoklesa i o sobie samym. To może najważniejsza rola aktora, przynajmniej w ostatnich latach. Jest bowiem efektem nieustannej wewnętrznej walki. O krzyk i szept, o zapanowanie nad wykorzystywanym na codzień do zupełnie innych przecież zadań głosem. Wreszcie o to, aby, pozostając w roli, zrzucić z siebie wytrawnego aktora i stanąć wobec Edypa kompletnie bezradnym. To jest punkt, od którego nie ma ucieczki. Wszelkie zawodowe sposobiki są w tej grze nic nie warte i Piotr Fronczewski dobrze o tym wie. Fascynujące jest patrzeć, jak Fronczewski walczy. Raz wygrywa, gdy nadaje Edypowi absolutnie zadziwiające barwy, innym razem powraca w utarte koleiny. Nie jest to jeszcze jedno zwyczajne zadanie. Jestem pewien, że każdego wieczoru aktor płaci za to swoją cenę.

Tak to tak, nie to nie

Tutaj nic bowiem nie odbywa się bez konsekwencji. Kreon (znakomita rola Jerzego Treli) od początku do końca jest w tym świecie punktem stałym. Wyprostowana postawa, ostry i suchy ton, tak znaczy tak, a nie znaczy nie. To jest żołnierz, który nie ucieknie z placu boju. I nigdy nie będzie musiał ukradkiem wycierać łez z policzków.

Jokasta Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej jest wciąż kobietą piękną i wyniosłą. Gdy pierwszy raz pojawia się na scenie, próbuje wylać wodę na rozgrzane głowy i choć na chwilę przywrócić zachwiany ład. Jednak szybko zaczyna rozumieć, że już jest za późno. I znowu nic się nie da zrobić. Można jak Edyp wyłupić sobie oczy, aby nie musieć patrzeć na absurdalny w swym okrucieństwie świat, a jednocześnie skazać samego siebie na trwanie w ostatecznym upokorzeniu. Można jak Jokasta zakończyć to - na zawsze. Teresa Budzisz-Krzyżanowska może najpełniej przypomina, co to znaczy aktorstwo na miarę antycznej tragedii. I właśnie jej zawdzięczamy najbardziej wstrząsającą scenę przedstawienia. Gdy jeszcze jest nadzieja na szczęśliwy koniec, Jokasta i Edyp spleceni w uścisku, wyznają sobie uczucie. W świat nieubłaganej w swej logice tragedii wkrada się chwila jak z innego teatru. Czysta intymność. Wzruszenie.

Poruszające przedstawienie Gustawa Holoubka przywraca teatrowi zapomniany tragiczny wymiar. Nie zadowala się chodzeniem na skróty, traktuje Sofoklesa z szacunkiem jak równorzędnego partnera. Jest w swej ascezie i upodobaniu do scenicznych skrótów prawdziwie nowoczesne. Dlatego łatwo mi zapomnieć o dwóch słabszych rolach, a przez to o nierównych siłach w kilku aktorskich pojedynkach. No bo na koniec i tak słyszę śpiew chóru i przeszywający głos samego Holoubka. Słowa Sofoklesa są jak koda. Nie dają spokojnie zasnąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji