Artykuły

Stiffelio Verdiego po raz pierwszy w Polsce

"Stiffelio" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Teresa Dorożała-Brodniewicz w Opcjach.

Od 2001 roku na rozpoczęcie sezonu w ramach Poznańskich Dni Verdiego Teatr Wielki im. Moniuszki przygotowuje premierę dzieła mistrza z Busseto. Dzięki temu w bieżącym repertuarze sceny pod Pegazem znajduje się łącznie dziesięć Verdiowskich oper oraz koncertowe prezentacje "Attyli", "Ernaniego" i "Messa da Requiem". Tym razem wybór padł na "Stiffelia" - operę mało znaną i dotąd niewystawianą w Polsce. Jak napisał Sławomir Pietras we wstępie do programu: "W roku 1994 przypadało w Metropolitan Opera 25-lecie pracy artystycznej Placida Domingo. Jej dyrektor James Levine postanowił uczcić ten jubileusz spektaklem "Stiffelia" (...). Byłem na tym przedstawieniu i uczestniczyłem również w kilku próbach generalnych. Zauroczony mistrzostwem muzyki i świetną konstrukcją libretta marzyłem wtedy, aby pokazać to dzieło w Polsce". Mimo że nie do końca zgadzam się z opinią, jaką na temat tej kompozycji wyraził dyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu, uważam wybór za interesujący, głównie ze względów poznawczych, ale też przygotowaniu teatralnemu stawiam ocenę co najmniej dobrą.

Miłośnicy opery, a zwłaszcza admiratorzy Verdiowskiej sztuki kompozytorskiej, jednym tchem potrafią wymienić takie tytuły, jak "Rigoletto", "Trubadur", "Traviata", "Aida" czy "Otello", znane z licznych wystawień na wszystkich kontynentach oraz z umieszczanych w repertuarze koncertowym i płytowym, zawsze chętnie słuchanych arii i ansambli pochodzących z tych oper. O "Stiffeliu", poza gronem fachowców, niewiele wiadomo, wykonania sceniczne zdarzają się sporadycznie, nie śpiewa się też fragmentów solistycznych z tej opery. Można by zapytać o przyczyny takiego stanu rzeczy. Już burzliwa historia powstawania tej opery, sama wystarczająco efektowna, by stać się librettem, może być w jakimś stopniu odpowiedzią na pytanie o wartość dzieła i zasadność jego wykonywania. Jednocześnie kiedy przegląda się literaturę poświęconą osobie i twórczości Verdiego, spotyka się określenie "dziecko niekochane", jakim biografowie wyrażają stosunek kompozytora do "Stiffelia".

Aby wywiązać się z zamówienia dla Teatro Grande w Trieście, Giuseppe Verdi, zafascynowany tragediami Szekspira, w roku 1850 podjął się - wraz ze swoimi librecistami - skomponowania "Króla Leara" lub "Hamleta". Owe próby zakończyły się niepowodzeniem, co sam kompozytor skwitował w ten sposób: "Zmuszony byłem wybrać tematy łatwiejsze i krótsze, ażeby podołać moim zobowiązaniom". Jeden z owych tematów to "Stiffelio" z librettem Francesca Piavego, wywiedzionym ze sztuki "Le Pasteur et le foyer" Emile'a Souvestre'a i Eugene'a Bourgeois. Akcja toczy się na terenie Austrii w wieku XIX, a całą treść można zawrzeć w jednym zdaniu: protestancki pastor Stiffelio przebacza żonie zdradę pod wpływem ewangelicznej przypowieści o cudzołożnicy. Dla włoskiej, katolickiej publiczności taka historia była niezwykle trudna do przyjęcia, nie tylko dlatego, że tytułowy bohater to luterański duchowny, na dodatek żonaty! Przede wszystkim krewcy południowcy nie mogli zrozumieć samego aktu wybaczenia tak wielkiej winy.

Sam Verdi, szkicujący już wówczas "Rigoletta", traktował pracę nad "Stiffeliem" jako ciężki, ale konieczny obowiązek. W muzyce wyczuwa się wewnętrzne pęknięcie, niejednolitość stylistyczną, nieprzystawalność emocjonalną. W tej skądinąd pełnej dramatyzmu operze, szczególnie w I akcie, rażą radosne marszowe rytmy i banalne melodie. Dopiero w dalszych częściach - zwłaszcza w akcie finałowym, warstwa dźwiękowa w pełni oddaje stany uczuciowe bohaterów, zachwyca typowo Verdiowskimi ekspresyjnymi kantylenami w partiach solowych i blaskiem scen zespołowych oraz chóralnych.

Prapremiera z roku 1850 nie zyskała poklasku publiczności, chociaż krytyka przyjęła dzieło dosyć łaskawie. Na użytek spektakli przygotowywanych niedługo potem w Rzymie i Florencji za namową impresaria historię ulokowano w wieku XV, zmieniono zakończenie, a główną postacią libretta stał się niemiecki mąż stanu Guglielmo Wellingrode. Taki też tytuł otrzymało nowe opracowanie opery. Kolejne ingerencje w tok fabularny miały miejsce w roku 1857, kiedy to wystawiono operę Verdiego w Rimini. Już nie Stiffelio czy Guglielmo Wellingrode, lecz trzynastowieczny rycerz wojen krzyżowych Arald został tytułowym bohaterem. Oprócz przeniesienia w czasie i wprowadzenia innych postaci zmiany dotyczyły także muzyki Aralda, która została rozszerzona aż do czterech aktów. Mimo przeróbek i przekształceń Verdi był niezadowolony z każdej następnej wersji swojego utworu. Przez długie lata opera ta pozostawała w zapomnieniu. Swoje "drugie życie" "Stiffelio" rozpoczął w latach 90. XX wieku, po zrekonstruowaniu pierwotnego kształtu opery w oparciu o Verdiowskie szkice.

Dzięki poznańskiej realizacji mamy okazję upewnić się, czy tę kompozycję warto wystawiać i czy przemawia ona jako dzieło sceniczne do współczesnego widza. Nie wdając się w dyskurs z nieprzekonującym librettem - budzącym wątpliwości zarówno w XIX wieku, jak i dzisiaj - trzeba na pierwszym miejscu postawić muzykę. Pod batutą Eralda Salmieriego brzmiała ona żarliwie, począwszy od pięknie zagranej uwertury. Także, jak zawsze po mistrzowsku przygotowane, chóry stanowiły wartość artystyczną najwyższej klasy. Tytułowy Stiffelio, kreowany przez Sylwestra Kosteckiego, był od pierwszej chwili wiarygodny jako nieszczęsny pastor. Artysta próbował obronić tę postać zarówno w warstwie teatralnej, jak wokalnej. Nie jest to wprawdzie partia bardzo popisowa, porywająca zachwycającymi ariami, które nuci się po wyjściu z przedstawienia, jednak szczególnie w duetach i ansamblach Stiffelio "ma co śpiewać". Główna przyczyna całego konfliktu dramatycznego - Lina, żona pastora - w realizacji Moniki Mych wypadła blado. Trudno było mi uwierzyć w jej emocjonalne rozdarcie pomiędzy miłością a powinnością małżeńską i w końcową skruchę. Usztywniona (także głosowo), śpiewająca "tylko nuty" i zaledwie dotykająca najwyższych dźwięków swojej partii, pozostała jedynie poprawna. W silnie udramatyzowanej i ważnej dla rozwoju akcji roli ojca Liny, Stankara, wystąpił Adam Szerszeń, wyraziście rysujący swoją rozpacz w obliczu zdrady córki i walczący o ratowanie honoru swojej rodziny. Dwie równie istotne dla dramatu postacie - kochanek Liny Raffaele (Dymitr Fomenko) oraz stary pastor Jorg (Marian Kępczyński) - nie zapisały się niczym dobrym w mojej pamięci. Przeciwnie - obaj śpiewacy zdecydowanie obniżyli poziom artystyczny przedstawienia.

W koncepcji reżyserskiej Pawła Szkotaka, wspomaganej przez projekty scenograficzne Izabeli Kolki, nacisk położony został na wyeksponowanie przeciwieństw: wolności i spętania, nieograniczonej przestrzeni i zamknięcia, swobody obyczajowej i cnotliwości, winy i przebaczenia, grzechu i kary. Zarówno dom Stiffelia, jak i świątynia to klatki z wyraźnie zarysowanymi granicami pomiędzy tym, co wewnątrz (powinności, obowiązki, nakazy, uwikłania), i tym, co na zewnątrz (niczym nieskrępowane działania, pełnia uczuć, zerwanie z konwencjami, uwolnienie się z pęt krępujących prawdziwe życie). Silne wrażenie wywołuje akt II, którego akcja toczy się na cmentarzu. Jako nagrobki wykorzystane zostały monumentalne fragmenty rzeźb Igora Mitoraja. Dominujące nad obrazem i niekoniecznie wpasowujące się w klimat opery Verdiego, wywołały gorące dyskusje.

Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki jako pierwszy spośród polskich scen operowych odważył się sięgnąć po Stiffelia. Myślę, że warto tę operę poznać. Warto przekonać się, że Verdi także w mniej popularnych albo zupełnie nieznanych dziełach pozostaje mistrzem, nawet jeśli nie wszystko w tych kompozycjach utrzymuje się na artystycznych wyżynach jego arcydzieł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji