Artykuły

Chaos dramatyczny

"Dzień Walentego" w reż. Gabrieli Kownackiej w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

Historia o dwóch kobietach, które kochają jednego mężczyznę, mogła być emocjonalną burzą. Okazała się chaosem przerośniętych form i dziwacznych środków wyrazu. "Dzień Walentego" zamiast poruszać wywołuje uczucie dezorientacji.

Jeżeli będziemy analizować poszczególne elementy "Dnia Walentego", nie znajdziemy niczego, co byłoby w sposób ewidentny wadliwe. Przeciwnie: ciekawe role, bardzo funkcjonalna, "znacząca" scenografia, interesująca muzyka. Jednak jako całość debiut reżyserski Gabrieli Kownackiej przypomina dzieło doktora Frankensteina.

Zagłuszone emocje

Gabriela Kownacka z zachwytem wypowiadała się o dużej scenie białostockiego Teatru Dramatycznego. Niestety, ulokowanie kameralnego dramatu Iwana Wyrypajewa w tej rozległej przestrzeni, było błędem.

Trzonem sztuki jest nieustający - na przemian dramatyczny, ironiczny, to znów pełny humoru - dialog pomiędzy dwoma bohaterkami. Wala i Katia, kochanka i żona tytułowego Walentego, od dwudziestu lat mieszkają razem. Połączyła je śmierć mężczyzny, który dla obu był jedyną miłością życia. Czas nie zaleczył ran. Kobiety ciągle mają do siebie żal, który łatwo przeradza się w pasję. Jednocześnie troszczą się o siebie jak dwie przyjaciółki. To łakomy kąsek dla aktorek, szansa na stworzenie ciekawego duetu. Ewa Dałkowska (Wala) i Alina Skiepko-Gielniewska (Katia) radzą sobie bardzo dobrze, w wielu scenach są przekonujące, wzruszające. Jednak ich starcie okazuje się zbyt mało wyraziste, by konkurować z ogromem scenicznej przestrzeni, z przytłaczającą scenografią, efektami wizualnymi i uderzeniami muzyki. Siła dźwięku jest taka, że można podejrzewać awarię aparatury... Wszystko razem sprawia wrażenie dziwnej rywalizacji pomiędzy słowem i grą aktorską a elementami wizualnymi i dźwiękowymi.

Ani śmieszno, ani straszno

W miarę rozwoju przedstawienia narasta uczucie dezorientacji. Efekty bywają groteskowe. Oto na przykład bohaterowie zastanawiają się "jak zabić tę miłość" i próbują to zrobić, na co część publiczności reaguje śmiechem. Innym razem fragment potencjalnie zabawny nie wywołuje żadnej reakcji. Ukoronowaniem inscenizacyjnych nieporozumień jest finałowy "odlot" Katii w kosmos. Podejrzewam, że to miało być złamanie nastroju, nagła zmiana konwencji. Jednak na tle ogólnego chaosu, niepewności i dysharmonii pojawienie się kobiety w suszarce udającej hełm kosmonauty jest nie tyle śmieszne, co przykre. Zostajemy z pytaniem, po co to wszystko? Miała być sztuka o wielkiej miłości, ale miłość zgubiła się w dekoracjach i hałasie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji