Artykuły

Przepis na nieczytelny zapis

"Zapis" w reż. Radosława Dobrowolskiego w Teatrze Wytwórnia w Warszawie. Pisze Łukasz Orłowski w Teatrze.

Zarejestrować, przechować, odtworzyć - przeżyć, przetrzymać, uwolnić się. Czy ten schemat nuży, nic daje nadziei na jakikolwiek przełom? Radosław Dobrowolski z wściekłością rzuca się na karkołomny temat i znajduje odpowiedź: wisimy w próżni, nic potrafimy przewidzieć przyszłości, jednocześnie "niechcący" fałszujemy przeszłość. Przekaz "Zapisu", którego prapremiera odbyła się w warszawskim Teatrze Wytwórnia, jest czytelny, a sposób podania interesujący. To studium ludzkiej niepamięci. Wszystko rozgrywa się we wspomnieniach i marzeniach postaci dramatu. Dobrowolski przekonuje jednak bez moralizatorskiego patosu, że obrazy przeszłości i przyszłości w konfrontacji z rzeczywistością nie mają szans. Czarno-białe postaci poniosą klęskę, kiedy zechcą ubarwić skrawki swojego życia.

Zaczyna się banalnie. Wojtek (Krzysztof Pluskota) z żoną Miłka (Diana Kadłubowska) i Elżbieta (Ewa Konstancja Bułhak) z mężem Arkiem (Oskar Hamerski) świętują czterdzieste urodziny Arka. Podczas imprezy panuje klimat "prawdziwe życie zaczyna się po czterdziestce". Taki wieczór to dla bohaterów idealny konfesjonał. Mogą dokonać rozliczenia z dotychczasowym życiem i złożyć obietnicę poprawy. Moment jest przełomowy.

Miłka być może rozwiedzie się z Wojtusiem, bo mąż, jej dawny wykładowca, nie jest już dla niej mentorem. Arek pewnie zostawi Elę, żeby w końcu odetchnąć pełną piersią, poza tym każde z nich zrealizuje swoje wielkie

pragnienie - uda się w podróż dookoła świata.

Konfrontacja marzeń z tym, co rzeczywiście się wydarzy, okazuje się jednak dla bohaterów "Zapisu" bolesna, a dla widza groteskowo śmieszna. Zlepki komunałów, strzępy ideologicznych konwersacji i deklaracje, z których nic nie wynika, zacierają się z taką samą łatwością, z jaką zostają wykrzyczane. Dobrowolski każe bić się swoim bohaterom z ich pamięcią. Dlatego urodzinowe spotkanie czworga przyjaciół trwa w' nieskończoność. Postaci zastygają w bezruchu i odgrywają na nowo te same sytuacje, przekłamując za każdym razem jakiś drobiazg: słowo, gest. Początkowo relacja między oryginalnym zapisem pierwszej sceny a jej kopiami przypomina kwiz "wskaż pięć różnic". Ale w miarę jak perspektywa lat, z której patrzą bohaterowie, wydłuża się, przywołanie tego samego obrazu zacina akcję coraz bardziej. Sceny stają się nieczytelne. Arek, Ela i pozostali komentują przebieg "przełomowego wieczoru", ale gubią po drodze kluczowe zdania. "Podbierają" sobie kwestie, w końcu zamieniają się rolami.

Tutaj, jak u Ibsena, teraźniejszość ugina się pod przeszłością. Z tą tylko różnicą, że w "Zapisie" jej znaczenie nie jest z góry określone. Postaci dramatu to niby herosi, chcą zdobywać świat, ale w rzeczywistości są nieudacznikami. To bohaterowie na miarę nowego wieku - piją, chcą się rozprawić z tym, co ich wiąże, idą spać i w spokoju zapominają o wybełkotanych wcześniej słowach przypadkowej prawdy.

Solenizantowi Arkowi blisko do Beckettowskiego Krappa. Chociaż taśma, na której zapisane zostają jego czterdzieste urodziny, włącza się sama, to jednak spełnia podobne co w dramacie Becketta zadanie. Arek przypomina sobie o niej po pięciu, siedmiu, dziesięciu latach, ma wtedy coraz mniej wspólnego z "tamtym młokosem". Jego życie potoczyło się inaczej, niż chciał. Inne rzeczy nabrały znaczenia. Oddech pełną piersią stał się z czasem płytki, a żarliwość odmienienia losu - przyczynkowa i nietrwała. "Znany na pamięć" zapis z imprezy czterdziestoletniego Arka okazał się tak samo nieczytelny jak szpula z głosem o rok młodszego Krappa. Kojarzone z jego imieniem słowo "scrap", czyli "wycinek", "strzęp", i tutaj wypełnia całą przestrzeń pomiędzy nieczytelnym wspomnieniem przeszłości a oczekiwaniem na wielką przyszłość. Radosław Dobrowolski z "czekaniem na niewłaściwe" rozprawia się szybko.

"Zapis", pomyślany jako zacinający się automat z obrazkami, prowadzony jest konsekwentnie w warstwie inscenizacyjnej. Forma determinuje muzykę, scenografię i sposób gry aktorskiej. Najważniejsza jest synchronizacja elementów scenicznych. Paweł Mykietyn (który oparł muzykę na skomponowanej w 1996 roku "Epiforze na fortepian i taśmę") dodaje zapisowi ścieżkę audio, a aktorzy - wideo. Z jednej i z drugiej strony nic ma jednak mowy o wirtuozerskich popisach.

Szarpany dźwięk przywołuje skojarzenie z przewijaną na podglądzie taśmą. Aktorzy poruszają się w jej tempie. Donośny śmiech, kanciaste gesty, osadzone w surowej i chłodnej scenografii, potęgują efekt sztuczności tego zapisu. Kulminacja następuje w momencie, gdy aktorzy zamieniają się rolami. Arek owinięty w szal żony staje się nią.

Ona - jak przystało na solenizanta - wznosi teraz toast, a pijana Miłka (tu wyręczyła Wojtka) chętnie chwyta za flaszkę.

To ciekawy aktorski eksperyment. Aktorzy grają na kameralnej scenie, oko w oko z widzem, bawią się w przebierańców - chcąc nie chcąc, próbują się ze sobą i ze swoimi postaciami. I tak, Ewa Konstancja Bułhak lepiej sprawdzi się w roli sarkastycznego Arka niż apatycznej Eli, a Krzysztof Pluskota z peryferyjnego naukowca-alkoholika zmieni się łatwo we własną żonę, gorliwą zwolenniczkę abstynencji.

Ze strzępów bezświata bohaterów "Zapisu" Radosław Dobrowolski z uporem wykrawa kolejne fragmenty. Wokół nie zostawia nic. Bohaterowie, otoczeni podświetlanymi od środka plastikowymi bryłami, świętują pustymi kieliszkami. Etykiety wódek, które pili, z czasem się wycierają, a przywoływane w pamięci kwestie zmieniają właścicieli. - Bez przeszłości idziemy w przyszłość - da się słyszeć ze sceny. Każdy ma tu za zadanie być "scrapem", wycinkiem siebie, uparcie przekonanym, że tworzy skończoną całość. Taśma "Zapisu" gra na tę samą, jedną nutę. I po kolejnym jej wysłuchaniu chęć oddechu przed tym, co już wielokrotnie powiedziane, narasta. Dobrowolski konsekwentnie brnie jednak w pomysł z pierwszej sceny.

W jednoaktówce Becketta bohater opycha się bananem, potyka na skórce, wypuszcza szpulę, przebiera nogami - słowem żyje. U Dobrowolskiego martwota postaci nie kończy się na kolejnych odsłonach urodzinowej zabawy. Kiedy taśma cofa się, a kolejne postaci, zwrócone twarzą do publiczności, wychodzą poza utartą konwencję, okazuje się, że nadal tkwią w odrętwieniu. Przepis na nieczytelny obraz, który reżyser wydobywa w imię jasności wywodu, pozostaje spójny, chociaż na pewno nie jest lekkostrawny.

Łukasz Orłowski - student Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji