Artykuły

Iluzjonista w autobusie

Spektakle warszawskich teatrów: "Nasze Wasze Miasto" w reż. Jacka Papisa Fundacji Akcja, "Stalowe magnolie" w reż. Wojciecha Malajkata Syreny, "Biesiadę u hrabiny Kotłubaj" w reż. Ireny Jun Studio i "Ja, córka Rasputina" 2. Strefy recenzuje Tomasz Miłkowski w Trybunie.

Ruszył teatralny autobus. Dosłownie. Fundacja Akcja i grupa dramaturgów G8 zaprosili warszawiaków pod koniec września na tryptyk teatralny "Wasze Nasze Miasto" [na zdjeciu scena z próby], na który złożyły się "Komponenty" Małgorzaty Owsiany, "Autoblues" Pawła Jurka i "Pasażer" Roberta Kucharskiego.

Zaczęło się od tego ostatniego dramatu, granego na stacji metra Warszawa Gdańska, potem przesiedliśmy się do autobusu MZA, aby uczestniczyć w "Autobluesie" i jeżdżąc po Warszawie dotrzeć na koniec do dawnej fabryki Norblina, gdzie zagrano "Komponenty".

Widz nie miał łatwo, tegoroczna jesień nie rozpieszcza nas - w hali febrycznej panowało przejmujące zimno, kostnieli mimo emocji także aktorzy. Ale nie tylko nietypowe, trudne warunki (stacja metra z jej odgłosami, bezpośrednie sąsiedztwo widzów-pasażerów w autobusie, nieprzyjazna przestrzeń z chłodem i dudniącym pogłosem w Norblinie), wymagające od aktorów odwagi działania w "niebezpiecznej" przestrzeni, stanowiły o oryginalności tryptyku.

Reżyser Jacek Papis nie był przecież odkrywcą metody wychodzenia teatru z teatru, czy jeszcze dawniejszej metody tzw. gry z widzem. Dzieje się tak od dawna, a w poprzednim sezonie teatralnym stało się niemal obowiązującym sposobem istnienia, w dużej mierze za sprawą projektu Teren Warszawa Teatru Rozmaitości, a także podobnych przedsięwzięć Teatru Wybrzeże. Rzecz jednak nie w modzie, ale w doborze środków odpowiadających zamysłowi. Nawet jeśli niektórym aktorom (głównie z teatru radomskiego) uczestniczącym w tryptyku zabrakło sprawności warsztatowej, a całość, zwłaszcza "Komponenty", trwała zbyt długo, osłabiając ze szkodą dla rezultatu ostateczne wrażenie, trudno nie docenić zamysłu.

Oto przecież powstał spektakl, który chce być czymś więcej niż przedstawieniem - interwencją w żywą tkankę miejską zainfekowaną wieloma chorobami, dolegliwościami, lękami. Zagubiony człowiek w wielkim mieście szuka dla siebie miejsca, boryka z codziennością, cierpi, kocha i nawet wtedy, kiedy pędzi żywot ustabilizowany, nie może udawać, że obok rozgrywają się tragedie. O tym właśnie opowiada tryptyk z energią rzadko w teatrze widywaną. Jest to zarazem

Rodzaj manifestu nowego dramatu polskiego, który coraz bardziej zdecydowanie przeciera sobie szlaki na scenę. Dramaturdzy organizują się - ostatnio utworzyli pod przewodnictwem Tadeusza Słobodzianka własne stowarzyszenie. Sprzyja im Teatr Narodowy, który dał we wrześniu przegląd spektakli nagrodzonych w konkursie Ministerstwa kultury na wystawienie polskiej sztuki współczesnej - na liście nagrodzonych znalazły się min. "Wampir" Tomczyka i "Toksyny" Bizia w brawurowym wykonaniu Bronisława Wrocławskiego i Sambora Czarnoty z łódzkiego Teatru Jaracza.

W tym przedstawieniu trucizna związków między ludźmi została zamknięta w dusznej, klaustrofobicznej przestrzeni sześcianu.

Publiczność, dopuszczona do wnętrza tego sześcianu, w napięciu śledzi zmagania przeciwników, którzy niczym gladiatorzy na arenie prowadzą ryzykowną grę o wszystko. Tryptyk miejski także jest grą

Na granicy ryzyka. Także zawodowego. Trzeba przecież przełamać w sobie zaklętą barierę teatralnej rampy dzielącej aktora od, widza. Jeśli o nietypowych poszukiwaniach mowa, przełamujących rampę, warto zauważyć skromną, ale smakowitą propozycję teatrzyku literackiego: Barbara i Jacek Bursztynowiczowie oraz Janusz Tylman otworzyli Cafe-teatr na Francuskiej na warszawskiej Saskiej Kępie przy ulicy Francuskiej 6.

Tego jeszcze nie było - teatrzyk zlokalizowany w bistro przy ul Francuskiej, w którym, jak dobrze pójdzie, zmieści się może 30-35 osób. W sprzęt nagłaśniający zainwestowali sami, trochę dorzuciła gmina. Zapowiadają spektakle co sobota, późną wieczorową porą. Pierwszy program życzliwie dotyka naszej codzienności w nastroju pół poważnym, pół wesołym, lirycznym i zabawnym, ale przede wszystkim generacyjnie. Jest trochę o przemijaniu, trochę o Saskiej Kępie, trochę o nas. Jacek Bursztynowicz napisał teksty (warto zapamiętać jeden refrenik: "Czytaj Szekspira, nie bądź idiotą!"), muzykę skomponował Janusz Tylman. To oczywiście przeciwny biegun akcji Wasze Nasze Miasto, ale młodym przystoi się buntować, dojrzalszym oddawać się spokojniejszej refleksji Niech każdy pozostanie na swoim miejscu.

To chyba miała na myśli Irena Jun, koryfeuszka teatru jednoosobowego, dając w hollu (znowu nietypowe wnętrze!) warszawskiego Teatru Studio "Biesiady u hrabiny Kotłubaj" wg Witolda Gombrowicza. Spektakl okazał się błyskotliwym wręcz komentarzem do trwających nadal obchodów Gombrowiczowskich. Obchody stały się, jak zwykle w takich przypadkach, prawdziwą zmorą i sposobem na zagłaskanie niepokornego twórcy. W spektaklu Ireny Jun, a w tekst wplotła aktorka min. fragmenty z "Dziennika", zawarta została przestroga przed przerabianiem Gombrowicza na niestrawny pasztet.

A jednak grano we wrześniu nie tylko w autobusach, bistrach, halach i holach, co więcej - Grzegorz Jarzyna zapowiedział w nowym sezonie powrót Teatru Rozmaitości do teatralnych wnętrz (o ile nie wygoni artystów na miasto remont). Prawdziwe tłumy najwyraźniej wygłodniałych recenzentów i aktorów pojawiły się na pierwszej w tym sezonie premierze w stołecznej Syrenie, która przygotowała "Stalowe magnolie" w reż. Wojciecha Malajkata, a z udziałem sześciu pań: Krystyny Sienkiewicz, Adrianny Biedrzyńskiej, Joanny Żółkowskiej, Marty Walesiak, Katarzyny Zielińskiej.

Myliłby się też kto by sądził, że to sława filmowej wersji sztuki Roberta Harlinga zwabiła tyle znakomitości na premierę. Po sierpniowym poście do teatru ruszyli tłumnie wszyscy ci, którzy potrzebują pooddychać tzw. atmosferą sceny, zwykłej widowni, przerwy (to dzisiaj w teatrze także rzadkość!). Czy akurat amerykańskie melodramacisko to najlepsza strawa po poście, to rzecz inna Ale, dodam od razu, Malajkat wypiekł to zaoceaniczne ciasto sprawnie, tonie był zakalec, panie poddały się jego prowadzeniu, a on sam - aktor przecież przedni - najwyraźniej znalazł nić porozumienia z aktorkami.

Największe brawka i szmerki zbierała Krystyna Sienkiewicz, która po rozmaitych antymęskich filipikach powtarzała z niezmienną nostalgią "Ale dziad jest", dając do zrozumienia, że i męska połowa ludzkości nie jest bez szans. Szczególną atrakcją spektaklu była obecność - bodaj pierwszy raz razem - na scenie sióstr Żółkowskich Joanna to gwiazda pierwszej-wielkości, kto wie, czy nie najlepsza charakterystyczna (jak kto woli), w pełni rozkwitu swego talentu. Ale Jolanta Barbara miała mniej szczęścia i okazji, aby dowieść odrębności swego talentu. W pamięci widzów zapisała się jako Basia Lawinówna z serialu "Dom" i ten wizerunek do niej przylgnął. W Syrenie Jolanta Żółkowska pokazała kreację godną nie tylko zauważenia Jej delikatny rysunek M'Lynn, matki drżącej o życie swej córki chorej na cukrzycę? nieco wycofanej, zamkniętej, na poły zgaszonej, na poły wybuchowej, sprawiał mocne wrażenie. Po prostu wzruszał.

Nie wystarczy jednak sięgnąć "po nazwisko", aby zapewnić sobie sukces.

Katastrofą zakończyła się próba przerobienia monodramy Rafaela Akobdżaniana "Ja, córka Rasputina" na wieloosobowy spektakl (Teatr Druga Strefa). Gdyby Emilia Krakowska po zgaszeniu świateł nie powiedziała "To już koniec", publiczność oczekiwałaby (daremnie) dalszego ciągu. Najwyraźniej zobaczyliśmy półprodukt. Słynny polski iluzjonista Sałrano, uważany za jednego z największych mistrzów w swej sztuce w Europie, który obchodzi niedawno 70. urodziny, powiedziałby, że nie wolno pokazywać czegoś, z czego sam twórca nie jest zadowolony. Z szacunku dla sztuki i widza. W niejednym teatrze przydałby się iluzjonista.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji