Bzik balwierza
Poszczególne sceny tego przedstawienia oddziela od siebie spadająca z góry wąska jaskrawo oświetlona kurtynka, na której ekspresyjnie przedstawiono zdeformowane symbole liturgiczne. Ale gdy prawdziwa kurtyna zapada po raz ostatni, widownia długo trwa w milczeniu, by wreszcie niechętnie, z jakimś oporem wewnętrznym rzucić artystom zdawkowe oklaski. A przecież to przedstawienie ma momenty i piękne, i znakomite, jest jedną z jakże rzadkich na naszych scenach manifestacji prawdziwej teatralności. Czyżby publiczność przychodziła dziś do teatru po coś innego niż to, co może jej dać rzeczywisty teatr? Albo zaczęła już gustować w miałkiej konwencjonalności i szarzyżnie widowisk i przedstawień, które jej się ofiarowuje w dni powszednie naszych teatrów? Są ludzie, którzy powiadają, że najnudniejszym dniem tygodnia jest niedziela - tak przywykli do swego codziennego kieratu.
Ale i to jest prawdą, trzeba przyznać, że święto, o którym mowa, nie ma nic z tej gładkiej i układnej niedzieli, kiedy to but winien być wyglansowany i koszula świeża, i spacer stateczny w gronie rodziny. Jest to raczej święto brutalnie zaanektowane czy narzucone, odświętność pełna zarazem jakiejś utajonej grozy i drwiny, jak gdyby nagle zapanował strajk powszechny i ludzie zostali wyrzuceni ze swoich zwykłych kolein, i nie wiedzieli, co z sobą począć, i błąkali się bezradni - widziałem kiedyś taki strajk w Paryżu, ale tam jego drastyczność hamowana była przez to, że w końcu ani prywatny sklepikarz, ani restaurator strajkować nie muszą...
Więc powiedzmy wreszcie, że jest w tym przedstawieniu dużo prowokacji: i morderstwo dokonane na oczach widzów, i osioł brudzący scenę, i tandetny cyrk, i sekcja anatomiczna, drwiąca wprawdzie, ale- za to dokonywana na żywym aktorze, który tylko udaje martwą kukłę. I jest także autentyczny melodramat - miłość, nieślubne dziecko, zdrada, zemsta - który jednak z woli reżysera nie łzy wyciska, lecz wywołuje uczucie niesmaku. To już niemal przestępstwo ze strony artysty, bo jak świat światem melodramat bywał - i być powinien - sentymentalny, ckliwy; wtedy jedni mogliby się wzruszać, a inni śmiać się z pogardliwą wyższością. Melodramat, który wywołuje obrzydzenie, a zarazem niepokój, jest prowokacją. Ale cóż to za znakomita prowokacja i jak artystycznie skomponowana!
Rzecz jest o balwierzu wojskowym, który po nielicznych perypetiach zabija swą zdradziecką kochankę i sam topi się w pobliskim stawie. Perypetie są nieliczne - zdrada Marii z Tamburmajorem - ponieważ istnieją uzasadnione podejrzenia, że balwierz, czyli Woyzeck, czli Franuś, jest osobnikiem niespełna rozumu. Może zresztą nie aż tak. Jest neurastenikiem, jest nerwowcem, "za dużo myśli" - powiadają o nim i doktor i kochanka, i kapitan. A o takim, co "dużo myśli" wiadomo z góry: zabije. Sądzę, że dlatego publiczność od początku nie liczyła w tym przedstawieniu na żadne sensacje ani niespodzianki. Tak oto i po stutrzydziestu latach Georg Buchner trafia w dziesiątkę: stosunek publiczności do "myślących" nie bardzo się zmienił...
"Woyzecka" Buchnera wyreżyserował w Starym Teatrze Konrad Swinarski, w scenografii Wojciecha Krakowskiego, z muzyką Stanisława Radwana. I on także nie liczył na to, że sam tekst, jak to się mówi, wystrzeli. Tekst jest fragmentaryczny, meledramatyczny, obciążony wszystkimi zaletami i wadami romantyki - w dodatku niemieckiej. Późny romantyzm także u nas przerywał swoje teksty poetyckie czy poetyzujące, wtrętami arcyrealisty-cznymi, posiadającymi pewne elementy czegoś, co można by już nawet nazwać obserwacją naturalisty-czną. W Niemczech odbyło się to i wcześniej i drastyczniej. Drastyczniej dlatego, że poetyckość nie była tam nigdy pozbawiona wysokich tonów liryczno - sentymentalnych, a owe elementy naturalistyczne narzucały się od razu z dosadnością dość prymitywną. "Woyzeck" może być tutaj przykładem znakomitym. Jest więc także nie mniej znakomitym materiałem realizacyjnym właśnie dla Swinarskiego, który - jak żaden z naszych reżyserów - posiada nie tylko umiejętność, ale i potrzebę i pokusę, komponowania swych przedstawień ze sprzeczności i przeciwieństw artystycznych, uprawia więc kontrapunkt, a nie harmoniczną jednostajność.
Swinarski rozbudował przedstawienie inscenizacyjnie i wewnętrznie niejako, tzn. odchodząc od litery tekstu lecz nie kłamiąc jego duchowi. Takie sceny jak przemarsze orkiestry wojskowej, czy zabawa ludowa, czy wreszcie pijackie sjesty w knajpie, skomponowane nadzwyczaj żywo i precyzyjnie, często brutalnie, bez liczenia się z dobrym tonem i smakiem - były jak gdyby szyfrowanymi znakami przekazywanymi wyobraźni widza, aby nie wymknęła się i ona - nie tylko aktorzy - spod kontroli reżyserskiej. A kontrolować musiał, bo w swej interpretacji sztuki szedł przeciwko konwencjonalności i zafundował nam przy okazji cząstkę tego, co - modne dziś na Zachodzie - nazywa się tam teatrem o-krucieństwa.
Izabela Olszewska zagrała kochankę, prostą dziewczynę, którą uwodzi bogaty szamerunek wojskowego munduru, lecz - jak romantyzm to romantyzm - nie na tyle, by zabić w niej wyrzuty sumienia. Grała ze skupieniem i jakimś wewnętrznym zapatrzeniem się w siebie, jakby lękała się, że nie to jest jeszcze najgorsze, że zło dopiero może z niej wybuchnąć w całej pełni. Jest to zresztą rola, która dopiero w interpretacji aktorki nabiera sensu i znaczeń, a sens, który jej nadała Olszewska, był niepokojący i trafny. Przeciwieństwem - Woyzeck Franciszka Pieczki. Aktor mógł tu tylko realizować zadania tekstu, nie uchybił też im, wysubtelnił, wzbogacił. W rolach epizodycznych znakomita była Maria Bednarska (Babcia), Anna Polony (Katarzyna), Wanda Kruszewska (żona Nawoływacza), Jerzy Nowak w roli Obłąkanego stworzył postać, jakiej się prędko nie zapomina, potrzebną zresztą Swinarskiemu do zbrutalizowania obrazu i uczynienia go niesmacznym. Doktora grał Antoni Pszoniak, doktora - naukowca, doktora - eksperymentatora na królikach ludzkich. Zrobił to brawurowo, można by się tylko posprzeczać z reżyserem, czy potrzebne w tej roli były akcenty semickie skoro tego typu eks-perymenty pamiętamy dziś raczej z innych konstelacji, po wtóre zaś jest to w tekście znamienny akcent romantyczny, powiedziałbym nawet kordianowski: romantycy mieli już ostrą świadomość pewnego zagrożenia przez naukę (szpital w "Kordianie"), którą albo demonizowali, albo - jak Buchner - przeciwstawiali harmonii wewnętrznej człowieka.
Ale w tym względzie Swinarski rozegrał przedstawienie znakomicie. Jedna z propozycji tekstu brzmiała: Woyzeck, człowiek biedny, zaszczuty przez los i otoczenie. Po stronie Woyzecka Swinarski akcentów nie przesunął. Zróżnicował natomiast to otoczenie. I z niego wysunął właśnie postać eksperymentującego Doktora. To nie tylko obojętność nauki wobec cierpienia. To sadystyczne wykorzystywanie cierpienia dla swoich celów. To jawny i brutalny gwałt zadawany naszemu przekonaniu o pożytkach i służebności nauki wobec człowieka. Na scenie, środkami artystycznymi - brzmiało to jak gwałt artystyczny. Ale nikt przecież nie powie, że wymyślony przez reżysera. Gwałt, z którym oswoiła nas nasza epoka, chociaż nie zawsze chcemy - lub mamy odwagę - przyznać się do tego. Swinarski przedstawił go w całej okazałości, pokazując, że jego przeczucie nie było obce już wielkim pisarzom romantycznym. Nie wahałbym się napisać, że w powojennym dwudziestoleciu jest to jedno z niewielu nowych słów, jakie padły ze sceny.