"Szewskie" pasje, gorycze, trucizny
Czy dziś jeszcze straszy się dzieci tym nieśmiertelnym: bądź grzeczny, bo oddam cię do szewca? Chyba nie. I szewc już nie jest groźny: tu i ówdzie widuje się "salony" sp-ni "Gromada", od czasu do czasu czyta się w gazetach o mistrzach, którzy produkują obuwie sceniczne np. dla zespołu "Śląsk". I dzieci mniej lękliwe: niemal od kolebki wpaja się im świadomość, że są przyszłością narodu, że prędzej czy później i tak one rządzić będą. Dawniej nie było to szkodliwe: ty rządź, mówiło się młodemu, a ja mam pieniądze, po które do mnie przyjdziesz. Dziś inaczej: nie ma ani wielkiego kapitału, ani tego drobnego, ciułanego. A więc i szewc niegroźny dla młodzieży. Ty mnie nie strasz, sarkofagu, mogą powiedzieć, bo sam niedługo wylecisz na tysiączłotową rentę i nawet do szewca cię nie przyjmą... Oto istotna zmiana warunków, która, obawiam się, może zdeformować recepcję sztuki Stanisława Ignacego Witkiewicza pod tytułem "Szewcy".
Napisana w roku 1934, ogłoszona została po raz pierwszy w roku 1948 w krótkiej, niestety tylko trzytomowej, serii dramatycznej krakowskiego tzw. małego "Czytelnika" (w odróżnieniu do Sp. Wyd. "Czytelnik", kierowanej z rozmachem przez Borejszę); ukazały się w tej serii: "Most" i "Dwa teatry" Szaniawskiego jako jeden tom i właśnie "Szewcy" oraz "W małym dworku" jako tom drugi; trzecim była bodajże jakaś sztuka Stefana Flukowskiego. Na tym działalność została przerwana, z niewątpliwą szkodą dla czytelników. Ale za to Witkacy, jego dramaturgia, znalazł się w obiegu i do czasu wydania dramatów przez Puzynę mógł przynajmniej wieść żywot mitu i kusić po bibliotekach.
Natomiast sceniczna historia "Szewców" jest równie krótka, acz bardziej dramatyczna. Niezrealizowana prapremiera Zygmunta Hubnera na Wybrzeżu (1957): przedstawienie zdjęto na próbie generalnej; premiera w studenckim Teatrze "Kalambur" we Wrocławiu (1965), eksploatowana, jak to u studentów, trochę pokątnie; jeszcze jakaś próba studencka. To wszystko pogłębiało mitologiczną egzystencję tej "naukowej sztuki ze śpiewkami w trzech aktach". I wreszcie w tym roku cała seria premier. Maciej Prus w Kaliszu, Jerzy Jarocki w Starym Teatrze w Krakowie, i znowu Prus w warszawskim "Ateneum"... A już zapowiada Bielsko i zapewne inne teatry aż się tłoczą w kolejce do z dawna już wyczerpanego wydania dramatów.
Tak więc obawy, które zapisałem na wstępie, są uzasadnione. W zmienionym klimacie obyczajowym sprawa "szewstwa", tak jak ją pomyślał i napisał Witkiewicz, może wyglądać zupełnie inaczej. Wtedy jeszcze był to fach pośród rzemiosł najniższy, niemal pogardzany. Prawda, że miał swoją przeszłość godną, z Kilińskim na czele, ale teraźniejszość skrzeczała zazwyczaj brudnym, zagraconym warsztatem, w którym dokonywało się groszowych napraw. Wytwornych sklepów z uprzejmą obsługą, choćby sprzedawały własne wytwory firmy, nikt nie mógł sobie skojarzyć z "szewstwem" o jakim mówił Witkiewicz; tam się robiło "na miarę" i proponowało "fasony", to było zupełnie co innego. Natomiast słowo "szewc" wywoływało litość i trwogę: upił się jak szewc, pilnuj szewcze kopyta...; albo współczucie, jak w "Szewczyku" Leśmiana, w tomie "Łąka":
Obłędny szewczyk-kuternoga
Szyje, wpatrzony w zmór odmęty,
Buty na miarę stopy Boga,
Co mu na imię - Nieobjęty!
.................................................................
.................................................................
Dałeś mi, Boże, kęs istnienia,
Co mi na całą starczy drogę -
Przebacz, że wpośród nędzy cienia
Nic ci, prócz butów, dać nie mogę.
W szyciu nic nie ma, oprócz szycia,
Więc szyjmy, póki starczy siły!
W życiu nic nie ma, oprócz życia,
Więc żyjmy aż po kres mogiły!
Błogosławiony trud,
Powstaje taki but
Wśród takiej srebrnej nocy!
I oto ten szewc, taki szewc został przez Witkiewicza "awansowany". Najpierw w ten sposób, że do jego warsztatu przychodzi... księżna: Irina Wsiewołodowna Zbereźnicka-Podberezka, zamawia buty, szuka podnieceń w rozmowach z szewczykami, tutaj umawia się, perwersyjnie, z prokuratorem Robertem Scurvy. Następnie nowa władza "dziarskich chłopców" wtrąciła naszego szewca, wraz z jego czeladnikami, do więzienia... jako przeciwnika politycznego! To już wyróżnienie ogromne, to już niemal nobilitacja. Myślę, że dziś trudno zdać sobie z tego sprawę, proceder bardzo się spospolitował. Ale przed wojną szewc idący do więzienia mógł chyba tylko zamarzyć, aby dostać się tam "za politykę"; bo to i książki na miejscu, i listy można częściej pisać, i obowiązku pracy nie ma. Hej, powiedziałby tęsknie mistrz Sajetan, gdyby to go ktoś inny, a nie prokurator Scurvy na zlecenie Witkacego, wsadzał do więzienia.
Ale w więzieniu politycznym szewcy nie wytrzymują bez pracy - "za dobrze im"! I tutaj kolejna nobilitacja: szewcy się buntują. Kto się buntuje? Ano właśnie, szewcy. Jakby tym Kilińskim jednak powiało ze sceny, z kart dramatu. Buntują się, ponieważ tęsknią do swojej pracy, chcą do niej wrócić, marzą o zrobieniu buta, buciczka choćby. Ale skoro się buntują, zaczynają walczyć, a skoro w tej walce zwyciężają, to już, oczywiście, mowy nie ma, aby po zwycięstwie mogli powrócić do wymarzonego w więzieniu robienia butów. Chcą czy nie chcą, muszą obejmować władzę, a co za tym idzie, wziąć na łańcuch (może być metaforyczny) znienawidzonego prokuratora Scurvy i zapędzić go (bardzo konkretnie i "realistycznie") do psiej budy. Taki jest los każdego przewrotu - i na to nie ma rady.
Tu już Witkiewicz daleko odszedł od międzywojennego "szewstwa" i nie tylko nobilitował swoich rzemieślników, ale jak gdyby zaproponował ich i nie ich przyszłościową projekcję. Gdy czytam albo oglądam tę partię "Szewców", zawsze mi się zdaje, że jest znakomitym opisem tych wszystkich pałaco-wo-ludowych przewrotów południowoamerykańskich, a dziś już afrykańskich także. "Przewracają" się tak państwa o małym stażu niepodległościowym i demokratycznym, ledwo wypuszczone na swobodę z kolonialnego reżimu. Jest bolesne lecz także imponujące, i chyba wielkość zapewni "Szewcom" na przyszłość to, że Witkiewicz potrafił i zechciał zobaczyć, ale i opisać, tę postkolonialną kruchość i demokratyczną niepewność Polski ówczesnej. Żachnie się ktoś, że ją porównuję do dzisiejszego Trzeciego Świata? Że jej kultura, sztuka, a nawet cywilizacja, a nawet krzepkość państwowa świadczyły o czym innym? Tak, świadczyły. Ale zarazem: zabójstwo pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta, "murdel bęski" - przekładając nazwisko jednej z witkiewiczowskich postaci w inny system skojarzeń - w Sejmie na Wiejskiej, odbieranie siłą legalnej władzy podczas majowego przewrotu, zamykanie posłów do klatek, przepraszam, do Berezy; ale te klatki dlatego tu się znalazły, ponieważ opowiadamy sobie dowcipy o tym, że jacyś tam posłowie, gdzieś tam podobno, pouciekali na drzewa... Z kogo się śmiejmy? Witkiewicz wiedziałby dziś tak dobrze, jak wiedział wówczas, przed czterdziestu blisko laty.
Ale nie na tym, nie na objęciu władzy skończyły się awanse mistrza Sajetana i czeladników szewskich. Zwykłą losu koleją doszło do przewrotu pałacowego. Sajetan na stołku władzy westchnął: "Czy już ten przeklęty brak idei trwać będzie do końca istnienia? To straszne ta pustka i ta masa nieprzebrana pracy realnej przed nami, pracy nie prześwietlonej żadnym, nawet najmniejszym pojęciowym złudzeniem! Wicie, co wam powiem? - to jest wprost straszliwe: lepiej było szewcem śmierdzącym być i idejki mieć i sobie słodko w tym smrodku o ich spełnieniu myśleć, niż teraz w tych jedwabiach u szczytu lokajskiej władzy - bo lokajska ona jest, sturba jej suka - ... zakasać łapy po szyję i pracować czystotwórczo społecznie".
Takie stwierdzenie może być bardzo śmieszne, jeśli pamiętamy o kontraście między, bądź co bądź, pałacowym dostatkiem a szewską bidą. Jest mniej śmieszne, jeśli szukać w nim metafor albo podtekstów, albo aluzji na temat, na przykład, związku pomiędzy władzą o brakiem idei. Mniej śmieszne - ponieważ podobne aluzje można produkować zawsze i wszędzie w dowolnej ilości. Natomiast Witkiewicz dopadł i napiętnował pewną sytuację, którą opisać by można jako wątpliwe zalety zbyt szybkiego awansu społecznego. Szewcy bowiem nie awansowali zarazem umysłowo, intelektualnie: i na zydlu, i na krześle z równą swobodą klną i cytują Kanta, Husserla, Chwistka, Witkacego...
Wracajmy jednak do zapowiedzianego przewrotu. Skoro Sajetan cierpi na brak idei, nie jest już zdolny prowadzić, kierować. Skoro zaś dostrzegają to jego czeladnicy, zostają zmuszeni samą niejako logiką dziejów, przepraszam: dramatu, do usunięcia go i zajęcia jego miejsca. Nie żeby sami mieli jakąś ideę trwalszą czy bardziej dalekosiężną. Ale ich ideą tymczasową, idejką, namiastką, która pozornie lub chwilowo ratuje, może się stać po prostu zgładzenie Sajetana. Co się dokonuje. Tyle że nie przewidzieli jednego: że mianowicie znajdą się mocniejsi od nich, którzy sięgną po dziedzictwo Sajetanowe. A także nie przewidzieli, że Sajetan jednak pośmiertnie wystąpi:
"Tera bede gadał. Dobrze, żeście mnie zakatrupili, niczego się już nie boję i powiem prawdę: jedna jest dobra rzecz na świecie, to indywidualne istnienie w dostatecznych warunkach materialnych. (...) W robieniu czegoś dla kogoś, w wyrzeczeniu się siebie dla drugich nawet mały człowiek może stać się wielkim, gdy inaczej już nie może. To jest ta wielkość dla wszystkich - mówię to w cudzysłowie, bo wielkość istotna to ino je w indywidualnym napięciu i w stopniu zginania tym napięciem rzeczywistości: myślą czy wolą uzbrojoną w pięść - to wszystko jedno. I tak to w powszechności małość w wiel kość przez wspólnotę się zamienia. - Do cholery w ogóle z takim rozumowaniem..."
Oczywiście, że do cholery, bo któż z takiego rozumowania wyciągnie korzyść, jeśli nie Gnębon Puczymorda, faszysta? Szczególnie, że Hiper-Robociarz odsuwa się od Sajetana z niesmakiem i demonstruje swój brak zainteresowania. I tak to Sajetan, majster, nawet po śmierci nie jest łaskaw dla swoich czeladników i zupełnie kogo innego, mimo że niegdyś skrajności nie lubił, swymi wygłaszanymi memoriałami popiera.
Opowiedziałem "Szewców" po swojemu, bo w tym opowiadaniu kryje się już pewna polemika z krakowskim przedstawieniem Jerzego Jarockiego, granym w scenografii Krystyny Zachwatowicz. Mianowicie Jarocki (a z nim Zachwatowicz) podniósł szewców i ich szewstwo, od samego początku, o szczebel wyżej, niżby należało i niżby to mogło kiedykolwiek zjawić się w wyobraźni autora. Warto bowiem zwrócić uwagę na pewną charakterystyczną cechę dramatów Witkiewicza: scenę wyjściową za każdym razem autor rysuje z dużą dozą tzw. realizmu, czy inaczej: zdrowego sensu. Dopiero później z tego zdrowego pnia rozwijają się rachityczne lub nadmiernie wybujałe pędy, jego język, jego wyobraźnia, jego sytuacje. U Zachwatowicz i Jarockiego pierwsza scena, pierwszy akt rozgrywa się niemal w "salonie szewskim" (tak to nazywam, bo znają oni zapewne dzisiejsze "salony pralnicze", "salony apteczne" - jakże śmieszny jest ten mhd-owski "salonowiec" socjalistyczny!). Od razu więc bohaterowie tracą atut komizmu sytuacyjnego, który by wynikał z ich późniejszych tęsknot za swoim warsztatem. Przedstawienie zaczyna pobrzmiewać truizmami na temat władzy. A pobrzmiewałoby mocniej, gdyby uwagi nie przyciągał przezabawny, wymyślny - ale jak wymyślony! - język Witkacego.
Witkiewicza grywano już na różne sposoby; Puzyna, który widział chyba najwięcej przedstawień, stwierdził kiedyś, że grywano przeważnie bez sensu. Zalecał naturalność; ba, wszyscyśmy zalecali - i co z tego?
I otóż wydaje mi się, że dziś trzeba już powiedzieć inaczej: Witkiewicza powinno się grać historycznie! Po półwieczu - lata dwudzieste stały się już historią. A z Witkiewiczem nie uda się żadne podszywanie się pod naszą współczesność, przy wszelkiej tzw. uniwersalizacji okaże się on piątą, acz prekursorską, wodą po dramatach absurdu etc. Tymczasem Witkiewiczowi należy się po prostu to, czego ma prawo raz przynajmniej domagać się od teatru każdy autor dramatyczny. Zagrajcie mnie tak, jak ja to mogłem był widzieć na scenie. Zagrajcie to w pewnej konwencji moich lat. A skoro aktorska konwencja mogłaby widza śmieszyć, zagrajcie przynajmniej jak Fredrę, jak Bałuckiego czy Zapolską grywano - w kostiumie i z pewną charakterystyczną dla mojej epoki stylizacją.
Nie wiem, kto się pierwszy odważy pokazać Witkiewicza na tle lat dwudziestych, historycznie. Zdaje się, że właśnie wtedy mogłoby zabłysnąć całe jego prekursorstwo, a także wszystkie trucizny nabrałyby smaku, jadu. Traktowane wprost, jako aluzje, stają się drażniące. Nie sposób mówić samymi aluzjami, tak jak dowcipami, a z jednych i drugich utkana okazuje się dla nas cała literatura Witkiewicza. Natomiast można przedstawić na scenie pewną wizję historii, świata, ludzi - zdeformowaną, groteskową, ale bardzo konsekwentną. I to właśnie zrobił Witkiewicz. Tylko że nikt nie chce dziś o tym wiedzieć, pamiętać. Inscenizuje się go jak autora serii skeczów ze Szpilek, albo jako autora absurdalistę, albo przyjmuje się go za patrona teatru zerowego, nieistniejącego etc. To wszystko można. Ale żaden z tych pomysłów nie potrafi umocnić miejsca Witkiewicza w naszej kulturze teatralnej. Będzie przygodą, jak był nią kiedyś teatr studencki. Zdaje się, że czas wreszcie potraktować go jako twórcę, a nie podstarzałego dowcipnisia. To, co ten twórca miał do powiedzenia, może się okazać najpełniej na tle jego czasu. Sztuczne, chociażby na dowcipach o władzy jadące, przenoszenie go w nasze lata pokazuje tylko jego anachroniczność. Tak jak anachroniczny jest Fredro - a przecież jemu tego nie zarzucamy. Tak więc po dziesięcioleciu szukania dla Witkacego miejsca we współczesności, czas wreszcie znaleźć mu je w historii literatury i teatru, bo na nie zasłużył. I nie powinno to wcale oznaczać zepchnięcia go w niepamięć, do lamusa; przeciwnie.
To, co Witkiewicz mówił wprost o władzy, to, co mówił o jednostce, którą czeka zmiażdżenie przez cywilizację mrowiska - albo się już dziś dokonało, albo zostało zbanalizowane od częstego powtarzania, albo okazało się nieprawdą. Bywa też, że się dokonało, że zostało zbanalizowane, ale ludzie nie poddali się i szukają ucieczki nie w nicość jak Witkiewicz, który nie mógł inaczej w swoim czasie, lecz w twórcze (przepraszam za banał) przezwyciężenia kryzysu.
Gdy słuchałem "Szewców" ze sceny Teatru Kameralnego w Krakowie, pamięć podsuwała uproczywie pewne stronice z "Wyzwania amerykańskiego" Servan-Schreibera. Ten autor wiele cytuje, ale zwięźle co się upamiętnia. Więc: E. Denison - pośród 31 czynników rozwoju gospodarczego na pierwszym miejscu widzi ogólne wykształcenie, na drugim wynalazki i usprawnienia techniczne; McNamara - przepaść technologiczna i przepaść między metodami zarządzania w St. Zjednoczonych i w Europie może zostać usunięta tylko u samego źródła, tzn. w dziedzinie wykształcenia, które - zarówno ogólne jak techniczne - jest w Europie słabe. A wreszcie sam Servan-Schreiber: "Ani armie, ani surowce, ani kapitały nie są już więcej ani oznaką, ani instrumentem potęgi. (...) Nowoczesna siła polega na zdolności wynalazczej, to znaczy na pracy badawczej, i na umiejętności wcielania wynalazków w produkty, a więc na technologii. Złoża, z których trzeba czerpać, nie znajdują się w ziemi, ani w liczebności czy w maszynach. Złoża te tkwią w umyśle, lub dokładniej: w ludzkiej zdolności myślenia i tworzenia. Kształcenie, rozwój i eksploatacja inteligencji - oto źródło bogactwa. (...) Elokwencja patriotyczna (kamyczek do ogródka gen. de Gaulle'a - przyp. z. g.) i surmy bojowe z minionych epok wielkich zmagań nie sprowadzą nam odrodzenia, a my nie powinniśmy już dłużej czekać na nie bezczynnie".
Z tej perspektywy katastroficzna, kasandryczna pasja Witkacego wydaje się trochę przedwczesna. Obwieszczała koniec świata - ale trzeba zawsze pytać: jakiego świata? Oczywiście, koniec tego świata, który istniał nie w całym nawet okresie międzywojennym, lecz w latach dwudziestych, w pierwszym dziesięcioleciu, euforycznym, po tamtej wojnie. Obwieszczała też pewne prognozy na przyszłość świata, które w zestawieniu z propozycjami twórczymi Servan-Schreibera, a przecież nie tylko jego, wydają się uderzająco nietrafne. Ale tu już nie można wyrokować zbyt łatwo. Tu już trzeba pytać: a czy to, co mówi Schreiber, pozostaje w jakimkolwiek stosunku do naszej sytuacji? A to, co mówił Witkiewicz? Jesteśmy bowiem mimo wszystko bardziej prowincjonalni od przeciętnej europejskiej i jako takim pewna doza katastrofizmu i beznadziejności nam przysługuje.
W przedstawieniu krakowskim Jarocki znów imponował wirtuozowską techniką inscenizowania. Nie jest to u niego nigdy sieczka pomysłów, jak bywa u tzw. młodych zdolnych reżyserów, lecz bardzo mocno spojony, konsekwentnie zamierzony i wykonany łańcuszek. Ale łańcuszek, wiadomo, może być dopiero ozdobą czyjejś piersi. U Jarockiego natomiast pod tym łańcuszkiem - atrapa z Witkacego. Choćby nie wiem jak opukiwać, nic się tam nie odezwie. Tekst sypie się ze sceny jak paciorki, bogato zdobiony przez reżysera. Ale gdy dochodzi do widowni nie zapala się, nie iskrzy. Nie dlatego, powiadam, iżby mu brakło aluzyjności. To na przykład, co mówi Sajetan o warunkach materialnych, wywołuje nawet szmerek i brawko. Nie dociera jednak żadne zamierzenie ogólniejsze. Żeby przedstawienie z czegoś wynikało i ku czemuś szło. Żeby całym swym bogactwem tonów i zmiennością chciało narzucić jedną myśl. Może i chce, ale mnie nie narzuciło. Poza luźnym - jak i ono-- tokiem kojarzeń ze Schreiberem, z innymi, i poza sugestią, którą także temu przedstawieniu zawdzięczam, że jednak należało je osadzić - jak i całą twórczość dramatyczną Witkiewicza - w bardzo konkretnej atmosferze i stylistyce artystycznej, lecz także ideowej lat dwudziestych. Przekładu na język bliższy musiałby widz sam dokonywać podczas przedstawienia i to dałoby mu dostatecznie interesujące zajęcie.
Pewien techniczny chłód, z jakim Jarocki robił to przedstawienie, jest dostrzegalny także poprzez aktorstwo. Reżyser wyciskał wszystko, co tylko mógł otrzymać. A więc groteskowe skurcze i takąż wirtuozerię Marka Walczewskiego (Scurvy), który jak mistrz ledwo dotyka klawiatury, a gra na cały regulator. Ewa Lassek przekazała swą rolę, ale swą bohaterką (Iriną) nie chciała chyba ani zainteresować, ani zaintrygować widowni. Sajetana grał Juliusz Grabowski, czeladników: Jerzy Trela (I) i Jerzy Bińczycki (II). Aktorsko były to najmocniejsze punkty przedstawienia, acz stylizacja scenograficzno-reżyserka zaprowadziła ich dość daleko od tego, od czego ja zaczynałbym "Szewców". Tu trzeba wyzbyć się jednak uprzedzeń, bo robota aktorska Grabowskiego była bardzo piękna. A na Bińczyckiego patrzeć to prawdziwa przyjemność. Od Edwarda w "Tangu" (przez m.in. "Mniszki", "Żegnaj, Judaszu") dostaje ten aktor role pewnego szczególnego i dość wąskiego typu, ludzi mianowicie, którym myślenie sprawia wyraźną trudność, którzy przy tej czynności muszą mocno marszczyć czoło; ale każdą z nich tworzy w dużym formacie.
Czego dowodzi krakowskie przedstawienie "Szewców"? Że Jerzy Jarocki umie reżyserować, a Witkiewicz niewiele w gruncie rzeczy ma nam do powiedzenia. Mimo całego szacunku dla trudu artystów muszę powiedzieć, że po to, aby dowiedzieć się pierwszego (o Jarockim), nie potrzebowałem oglądać tego przedstawienia; o drugim zaś (Witkiewicz) wcale nie zostałem przekonany. Działa już chyba to, o czym pisał poeta: że przyjdzie czas, a nikt się już nie wyzna, jakie trucizny były w Witkacym. Co najwyżej będzie się z niego przyrządzać gorzkawą herbatkę. Tak, tak, i herbatka bywa gorzka, i życie. Ale daleko stąd do metafizyki Istnienia, która była zmorą i cierpieniem Witkacego.