Artykuły

Bałem się teatru

- Stres grania w teatrze związany był z moimi warunkami zewnętrznymi. Ja mam dość głęboko osadzone oczy i niektórzy mówili, że w teatrze tych oczu dobrze nie widać. Ponieważ scenę oświetla się zwykle z góry, słyszałem więc, że na scenie brakuje mi ekspresji oczu. W filmie od początku gra mi się bez tych obciążeń - mówi aktor ROBERT GONERA.

Jan Bończa-Szabłowski: Wróci pan do "M jak miłość"?

Robert Gonera: Ciekawa rzecz. Minęło już kilka lat, od kiedy odszedłem z tego serialu, a to pytanie wciąż powraca. Publiczność przyzwyczaiła się chyba do postaci granego przeze mnie Jacka Mileckiego, który zresztą nie pojawiał się w tamtej opowieści zbyt często. Czas biegnie, a ja wciąż jestem pytany, co będzie dalej z Martą. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Przy najlepszych chęciach nie wyobrażam sobie powrotu do "M jak miłość". Dla mnie to już zamknięty rozdział.

Ten serial przyniósł panu jednak sporą popularność, której nie dałaby nawet najlepiej zagrana rola na scenach Wrocławia

- Myślę, że moja popularność nie wybuchła wcale tak nagle. Przyszła wraz z wcześniejszymi propozycjami filmowymi i rosła z roli na rolę. "M jak miłość" był ukoronowaniem pewnego jej etapu. To było ciekawe doświadczenie trwające kilka lat. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że z jedną produkcją mogę związać się na aż tak długo. W sensie aktorskim ten sposób pracy był dość szalony, czasami może nieco powierzchowny. Wyczerpałem się wtedy w tej materii, co nie znaczy, że wykluczyłem w przyszłości udział w jakimś kolejnym serialu. I tak pojawił się "Determinator".

Nie denerwuje pana to, co najbardziej irytuje pańskich kolegów, że do świata seriali zaczyna się wpuszczać totalnych amatorów i ich kreuje na gwiazdy. Najlepszym przykładem są pewni bliźniacy, choć przecież nie tylko

- Takie są czasy. Mam wrażenie, że w Polsce szczególnie dziś wszyscy zajmują się wszystkim i trudno z tym dyskutować. Tak funkcjonuje świat i dla wielu takich, jak wspomniani przez pana bliźniacy, pojawiła się szansa na zarobek i bycie w tym "lepszym" świecie, o czym przecież marzą tysiące młodych ludzi.

I z chwilą, gdy pojawią się w blasku fleszy i przed kamerą, mają złudzenie, że są pełnoprawnymi uczestnikami tego świata?

- To nie ułuda, oni są pełnoprawnymi uczestnikami tego show. Czego nie można powiedzieć o wielu profesjonalnych, niekiedy wręcz wybitnych aktorach, którzy w ogóle już są poza pewnymi zdarzeniami. Temu światu medialnego show zależy przede wszystkim na elemencie zabawy. To okrutne, co mówię, ale taka jest rzeczywistość. Okrutna dla aktorów, ale z drugiej strony zachęcająca dla ludzi, którzy nie są przygotowani do aktorstwa. Są młodzi, przebojowi, czują, że nie mają nic do stracenia, i chcą zarabiać, chcą być gwiazdami. I trudno z tym dyskutować. Można się wściekać jak Krzysztof Majchrzak czy Jan Nowicki. To bardzo szlachetne, ale może doprowadzić do pęknięcia śledziony, bo rzecz przybrała taką skalę, że nie da się temu zaradzić. Trzeba raczej pogodzić się z tym, szukać swojego miejsca i robić swoje.

W opinii niektórych reżyserów filmowych szkoła aktorska wydaje się zbędnym balastem, bo jak mówią niszczy "naturalność".

- Ci, którzy z pogardą mówią o studiach aktorskich, powołują się na "archaiczność metody Stanisławskiego". Warto jednak zauważyć, że ona już dawno w teatrze nie obowiązuje. Mówi się, że aktor dobrze gra, jeśli potrafi wczuć się w rolę. To jest podstawowa nieprawda, bo aktor nie jest od tego, żeby się wczuć w rolę, tylko żeby ją konstruować z najrozmaitszych, sobie tylko wiadomych, ingrediencji, których się nauczył albo w szkole, albo jeszcze wcześniej. Ja przez 20 lat trochę tych składników nazbierałem, w szczególności w pewnym typie ról, które przyszło mi grać. Jeżeli ktoś nie dysponuje warsztatem, oczywiście bardzo łatwo jest mu się pojawić na planie i w konkretnych sytuacjach "być sobą". To nie wymaga szczególnego talentu. Tyle że potem w wyniku takiego eksperymentu mamy wiele ról, które zupełnie nic nie znaczą.

Zdarza się panu przenosić emocje z zawodu na życie prywatne? Pamiętam, jak w "Romeo i Julii" grał pan z partnerką, z którą prywatnie byliście po rozwodzie.

- To był rzeczywiście bardzo trudny sprawdzian, czasami nawet męka, że musieliśmy grać, nie będąc ze sobą. Na szczęście prawda była taka, że nie rozstaliśmy się z tego powodu, że graliśmy Romea i Julię.

Która rola utwierdziła pana w tym, że warto być aktorem, a która podważyła taką pewność?

- Ta pewność i jej brak przenikają się dość często. Bywa, że na etapie prób mam wiele wątpliwości, a potem im bliżej premiery, tym przekonanie, że to może być rola dla mnie, jest coraz większe. Przypomniał pan Romea, którego grałem w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Przyniósł mi uznanie i został wysoko oceniony przez krytyków. Ale ta propozycja była dla mnie zaskoczeniem. Byłem wprawdzie bardzo młodym chłopakiem, ale czułem się na tyle dojrzały, że mocno zastanawiałem się, czy sprostam powszechnemu wyobrażeniu tej postaci. W ogóle teatru bardzo się bałem. Zawsze fascynował mnie film. Szedłem do szkoły teatralnej trochę przez przypadek i jeśli miałem jakieś plany aktorskie, to raczej związane z kinem.

A tu wkrótce po szkole zagrał pan Romea i Mackie Majchra w "Operze za trzy grosze".

- Stres grania w teatrze związany był z moimi warunkami zewnętrznymi. Ja mam dość głęboko osadzone oczy i niektórzy mówili, że w teatrze tych oczu dobrze nie widać. Ponieważ scenę oświetla się zwykle z góry, słyszałem więc, że na scenie brakuje mi ekspresji oczu. W filmie od początku gra mi się bez tych obciążeń, bo kamera i oświetlenie znajdują się na poziomie oczu aktora. W filmie więc czuję się jak ryba w wodzie i nigdy dotąd nie otrzymywałem ról, o których uważałbym, że zaprzeczają memu aktorstwu.

Szczególnym wyzwaniem była postać w "Długu".

- To było ukoronowanie pewnego etapu mojej pracy na planie filmowym. Miałem za sobą sporo mniejszych lub większych ról. "Dług" był dla mnie szalonym doświadczeniem zwłaszcza przy zmianie, która nastąpiła w koncepcji reżysera, bo początkowo miałem grać Gerarda i ciężar opowieści był osadzony na tej demonicznej postaci, w którą ostatecznie wcielił się Andrzej Chyra. I odbyła się walka i długie dyskusje z Krzysztofem Krauze, kiedy konstruowałem rolę Adama. Walczyłem o nią. Przez kolejne dni zdjęciowe, ujęcia ona się budowała, nabierała barw. Nie było to łatwe, bo to jest postać niejednoznaczna i do dzisiaj chyba wszyscy mają problem z jej oceną. Kiedy to wszystko się poskładało, pomyślałem, że chyba nie jest najgorzej. Do dziś słyszę, że udało mi się pokazać dramat tego człowieka.

A kiedy sam pan stanie za kamerą?

- Kilka razy stawałem jako drugi reżyser. Uznałem, że na razie efekt nie jest na tyle zachęcający, by zajmować się tym dalej. Parę pomysłów reżyserskich wciąż chodzi mi po głowie, ale brak mi determinacji, by je realizować. Najbardziej zaawansowany był projekt "Psychobójcy", czyli opowieści o tym, jak obecność kamer wpływa na zachowanie się ludzi, o tym, że dziś jesteśmy aktorami w bardzo dziwnym teatrze, a życie wielu z nas - czy tego chcemy czy nie - odbywa się w blasku reflektorów.

Wykonuje pan swój zawód z ogromnym oddaniem. Ale jest pewna cena, którą się za to płaci. Sam pan tego doświadczył, kiedy pisano o załamaniu nerwowym w okresie zdjęć "Determinatora".

- Mówi pan o tej sensacji, o której pisały swego czasu tabloidy. To było zwykłe przemęczenie, które wynikło z przepracowania. A że zdarzyło się znanemu aktorowi, łatwo przybrało formę sensacji.

Prasa chyba rzeczywiście o panu nie zapomina, choć najczęściej pisze z sympatią. Kiedy jeden z dzienników wrocławskich ogłosił plebiscyt na idealnego odtwórcę Draculi, wśród wielu świetnych nazwisk pan był zdecydowanym faworytem.

- Do dzisiaj nie wiem, szczerze mówiąc, co to było. Sam byłem zaskoczony, pisano o jakiejś międzynarodowej produkcji, z której na razie nic nie wyszło. Co do wyboru, potraktowałem go jako komplement.

Jest pan bardzo zaangażowany w życie artystyczne Wrocławia. Jak narodziła się inicjatywa festiwalu Interscenario?

- Od lat uczestniczyłem w tysiącach spotkań na temat jakości scenariuszy filmowych, a głównie braku tych scenariuszy na polskim rynku. Zauważyłem, że rozmowy toczą się zwykle bez udziału scenarzystów. Ten zawód przez lata był w naszym kraju niedoceniany. Uznałem, że warto zorganizować spotkanie scenarzystów, stworzyć warunki do wymiany doświadczeń. Pierwsza, dość skromna, edycja przyniosła sukces. Okazało się, że jest wielu ludzi pragnących pisać dla filmu, a niektórzy potrafią to robić. Poparcie władz miasta i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej zachęciło nas do dalszych działań i wspólnie zrobimy wszystko, by impreza wrocławska dorównała rangą łódzkiemu Camerimage.

***

Wrocławianin z wyboru. Na ekranie zadebiutował w 1989 r. w filmie "Marcowe migdały". Wystąpił m.in. w filmach: "Zakład", "Obcy musi fruwać", "Samowolka", "Gry uliczne", "Marion du Faouet - królowa złodziei", "Życie jak poker" (serial TV), "Małżowina". W 1999 r. jego rola w "Długu" przyniosła mu ogromne uznanie i statuetkę Orła - Polskiej Nagrody Filmowej. Wielką popularność zyskał dzięki udziałowi w serialu "M jak miłość", a potem "Determinator", w którym zagrał główną rolę. Przez wiele lat był związany z Teatrem Polskim we Wrocławiu. Tam występował w spektaklach Jarockiego, Wajdy, Grzegorzewskiego, Englerta, Zaleskiego. Rzeszę fanek przyniosła mu rola Romea w "Romeo i Julii" oraz Mackie Majchra w "Operze za trzy grosze". W 2003 r. otrzymał Dolnośląski Brylant Roku, nagrodę dla osobowości twórczej za kreacje aktorskie i udział w niekomercyjnych projektach artystycznych. W ubiegłym roku doprowadził we Wrocławiu do pierwszej edycji Festiwalu Interscenario, który zgromadził scenarzystów filmowych z wielu krajów. Niedawno w Teatrze Telewizji widzieliśmy go jako marszałka Józefa Piłsudskiego w spektaklu Macieja Wojtyszki "Chryje z Polską".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji