Teatr myślący Jarockiego
Nareszcie wydarzenie teatralne, w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Niecierpliwie oczekiwana premiera Jerzego Jarockiego, po wielu, zbyt wielu chudych scenicznie miesiącach, spełnia chyba pragnienia tych wszystkich, którzy do teatru przychodzą z wewnętrznym przekonaniem i nadzieją, że właśnie tego wieczoru stanie się coś niezwykłego pomiędzy sceną a widownią. Spektakl Jarockiego, bardzo długi, bo aż czterogodzinny, niełatwy, gdyż świadomie pozbawiony efektownej materii inscenizacyjnej, jest tą właśnie przygodą, jaką zdarza się nam przeżyć za sprawą teatru.
Warszawski "KRÓL LEAR", ambitne zamierzenie inscenizatora i teatru, przerastające możliwości wielu scen, jest wystąpieniem, które budzi szacunek, a także podziw dla sztuki reżyserskiej i aktorskiej, mimo że nie jest dziełem doskonałym i w pełni odkrywczym. Bo nie sposób przemilczeć słabości tego przedstawienia - trochę żenujący brak ról kobiecych, dyskusyjne kostiumy Kazimierza Wiśniaka, wątła dramaturgia spektaklu, który posiada sekwencje zniewalające urodą i przejmujące, a zawodzi w tych momentach, kiedy spada napięcie dramatyczne. Jarocki bowiem tak naprawdę to poprowadził swojego "KRÓLA LEARA" jedynie czwórką aktorów. Gustaw Holoubek (Król Lear), Zbigniew Zapasiewicz (Hrabia Kentu), Marek Walczewski (Edgar) i Piotr Fronczewski (Błazen). Tworzą oni rzadko oglądany na polskich scenach kwartet aktorski. Wszakże w ocenie malkontenta nawet i ten znakomicie grający zespół tworzy na zasadzie indywidualnych popisów, nie ujętych w karby jednolitej stylistyki.
Najboleśniej można zaatakować Jarockiego jednak za to, że nie zerwał w sposób radykalny z rewelacyjną interpretacją Peter Brooka, którego inscenizacja "KRÓLA LEARA" (1964 r.) stała się światowym wydarzeniem. Inscenizacja ta jest na pewno niepodważalną cezurą nowego, współczesnego odczytania utworu Szekspira. Zarzut musi przecież trafić w próżnię, gdyż nie sposób - o czym wiedzą najlepiej wybitni artyści - ominąć i nie wykorzystać prawdziwych odkryć, które poszerzają naszą wiedzę i nasze umiejętności. Peter Brook, inspirowany pracą jednego z polskich krytyków, przeczytał Szekspira poprzez Becketta, a także filozofię awangardy lat pięćdziesiątych - i stworzył szyderczy, błazeński moralitet o doli ludzkiej, gorzką przypowieść o człowieku, który znalazł się w świecie okrutnym, świecie oszalałym, gdzie podważano i zanegowano normy etyczne i moralne.
Jarocki tak radykalnie "oczyszczonego" "KRÓLA LEARA" - z romantycznych i naturalistycznych interpretacji i prawie operowych ujęć (tragedia ojca wygnanego przez złe córki) - poprowadził dalej. Jego zamierzeniem, jeżeli trafnie odczytuję intencje reżyserskie, było pokazanie p e ł n e g o Szekspira, a więc bez tych nachalnych interpretacyjnych doktryn, zwłaszcza literackich. Dlatego warszawski spektakl nie poddaje się jednoznacznym ocenom, trudno byłoby go sklasyfikować przy pomocy kilku epitetów. Jest wieloznaczny, wymyka się łatwej aktualizacji, pulsuje ogromną ilością różnych znaczeń. Można w nim odnaleźć mnóstwo nurtujących współczesnego człowieka problemów i na swój sposób je przeżyć. Stąd oczywiście wiele pęknięć i niezborności teatralnych, którymi reżyser płaci za próbę ukazania ogromnego bogactwa myśli, jakie odsłania ten utwór, zwłaszcza wtedy, gdy czyta się go jako rzecz o człowieku, który zmierzył się ze światem zła i podłości. Sukces Jarockiego, wsparty znakomitym przekładem Macieja Słomczyńskiego (dokonanie tłumacza zasługuje na osobne, fachowe omówienie) polega więc na tym, że tworzy on teatr podporządkowany nie zabiegom inscenizacyjnym, lecz myśli Szekspira. A ta - jak się w trakcie spektaklu przekonujemy - wciąż nas poraża zaskakująco trafnym i bezwzględnym obnażaniem natury człowieka. I ujawnianiem złożoności świata, którą każdy z nas wcześniej czy później musi doświadczyć i przeżyć.
Jarocki z Wiśniakiem zbudowali pustą, wypełnioną czernią i gwiaździstym niebem przestrzeń sceniczną z długim podestem - drogą życia, śmierci, upokorzenia, szaleństwa i miłości. To miejsce gry, konsekwentnie przez reżysera wykorzystywane, jest bardzo konkretne, a równocześnie ulega scenicznej para-bolizacji. Ziemia i kosmos. Człowiek i świat. Kondycja ludzka i okrutny los. Szekspirowska noc, zimna, czarna i przejmująca, podczas której król władca - staje się nędzarzem, stacza się na dno, lecz odzyskuje człowieczeństwo - u Jarockiego jest światem, który oszalał i błądzi. Lear Holoubka ucieka po Mannowsku w chorobę, czyli w szaleństwo, by uchronić się przed światem. Bo ten go zawiódł i oszukał. Ale ta choroba z wyboru, jak o szaleństwie Leara pisał Camus, podobnie jak Błazna szaleństwo z profesji, może być sposobem życia. W spektaklu Jarockiego staje się gorzką filozofią. Uprawia ją przecież i Edgar, grany bardzo sugestywnie przez Walczewskiego. Obnażony, z ogoloną czaszką, z kijem wetkniętym pomiędzy uniesione ręce, poznający życie i szukający prawdy na samym dnie ludzkiej egzystencji, uwolniony z wykwintnego kostiumu, jak z więzów krępujących swobodne myślenie... Mądrość Błazna w wykonaniu Fronczewskiego, ubranego w pocieszny strój z bufiastymi spodniami i w cyklistówce na głowie, jest również mądrością człowieka, którego przed represją mówienia prawdy chroni szaleństwo błazeństwa. A Hrabia Kentu Zapasiewicza, zaskakująca postać tego przedstawienia? Jego los zdaje się mówić, że na mówienie prawdy trzeba znaleźć sposób.
Jarockiego w "KRÓLU LEARZE" zainteresował najbardziej człowiek i filozofia człowieka. Rezygnując z pomysłów inscenizacyjnych, powierzając aktorom cały trud przekazywania zawartości tekstu Szekspira, starał się przekazać możliwie pełną wypowiedź pisarza o człowieku i świecie. O ludzkich pomyłkach, upadkach, klęskach i przewrotności losu. Nie powstał jednak spektakl podporządkowany rygorom jakiejś określonej historiozofii. Jest w nim i kawałek teatru politycznego, jest dramat ojca zawiedzionego przez dzieci, jest wreszcie pokazane zwykłe ludzkie cierpienie. Ale cierpienie, które oczyszcza, pomaga przejrzeć, zobaczyć więcej. Jarockiemu udało się, bez uciekania się do modnych a drastycznych środków, pokazać naprawdę ból i cierpienie człowieka. I drogę jaką musi przejść każdy, kto chce się zmierzyć ze światem. Tkwi w jego spektaklu głęboko osadzona wiara, że cierpienie ma jakiś nadrzędny sens. I mądra nauka, że człowieczeństwo zdobywamy, a utracone odzyskujemy w samotności, i że jest to wielka lekcja życia, lekcja moralności. I ta filozofia spektaklu najbardziej ujmuje.
Reżyser, dochowując wierności pisarzowi, ostrzega niejako, że jesteśmy uwikłani w historię, los, własne słabości i biedy. Za błędy, jakie popełnił wobec córek płaci cenę najwyższą Lear - musi więc przejść przez drogę oczyszczenia, która jest drogą upokorzeń, by znaleźć spokój. Jest to jednak spokój i ukojenie spopielałe. Nie darmo Jarocki podsuwa Holoubkowi manekin Kordelii, z którym sceniczny Lear wlecze się po długim podeście w dół, by ją pogrzebać w rozgarnianej rękami ziemi. Tak jak w okrutnym Szekspirowskim świecie, gdzie nikt nie jest - po strasznych doświadczeniach - zwycięzcą i triumfatorem.
Warszawski "KRÓL LEAR" to spektakl na pewno bardzo trudny, wymagający wiele wysiłku i uwagi od widza. Ale trud ten w pełni się opłaca. Bo inscenizatorowi udało się połączyć w jednym spektaklu Szekspirowską przewrotność, ironię i mądrość filozofa, który potrafił nie tylko odkrywać świat, ale i wymierzał mu sprawiedliwość.