Artykuły

Wszystko dobre od drugiej połowy

"Wszystko dobre, co się dobrze kończy" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Andrzej Molik w Kurierze Lubelskim.

W podstawowym kanonie dzieł Williama Szekspira sztuki "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" nie znajdziemy. Nie ma opisu tej komedii w zacnym trzytomowym "Przewodniku teatralnym" Stanisława Marczaka-Oborskiego, chociaż WAiF pomieściło w nim aż 16 streszczeń Szekspirowskich dramatów.

Jednak dyr. Krzysztof Babicki zaryzykował i premiera tej marginalnej sztuki odbyła się w piątek w Teatrze im. J. Osterwy. Po raz pierwszy na lubelskiej scenie i - jak powiedział dyrektor - jest to być może jej jedyna realizacja, jaką mamy możliwość zobaczyć.

Nie jest to wybitne dzieło mistrza ze Stratfordu. Przede wszystkim z tego względu, że wpadł on w pułapkę zbyt zawiłej, niemiłosiernie zapętlonej intrygi. Przetrwanie samej ekspozycji rozciągniętej w Osterwie na całą pierwszą część przedstawienia i równą dokładnie jego połowie staje się dla widza katuszą. Trudu przybliżenia publiczności tej sztuki podjął się Tadeusz Bradecki. Dokonał poważnych skrótów - spektakl trwa trzy godziny, a nie cztery i pół, jak w reżyserowanym przez Babickiego przedstawieniu w Finlandii. Dodatkowo w scenografii debiutującego w Osterwie Sławomira Smolorza denerwuje ekranik z przezroczystym tiulowym rombem, przed którym rozgrywa się część scen. Dopiero po jego podniesieniu widzimy parodię pompatycznego francuskiego stylu łączącego tron z wózkiem inwalidzkim.

Natomiast widać kapitalne prowadzenie aktorów. Bradecki posiadł rzadki dar czynienia z ich często złych nawyków maniery nazywanej genre, czyli aktorskim walorem. Tak skłonna do emfazy Jolanta Rychłowska, jako Hrabina Rousillonu, czyni z roli cacuszko. U Witolda Kopcia, przez lata grającego wyłącznie amantów i bohaterów romantycznych, dostrzegł reżyser talent komediowy i uwypuklił go. Gdy jego Parolles staje się w końcu postacią zgoła tragiczną, radzi sobie z rolą równie świetnie.

Ale największego cudu dokonał Bradecki z Jerzym Rogalskim, permanentnie nadużywającym zaśpiewu w wypowiadanych kwestiach. Nawyk został utemperowany, a gdy się pojawia, to w adekwatnych, godnych zaakcentowania sytuacjach. Nawet z pewną naturalną słabostką Kingi Waligóry reżyser sobie poradził. Głos aktorki grającej główną rolę Heleny, spiritus movens intrygi, która siłą ducha walczy o impertynenckiego Bertrama (znowu odpowiednio obsadzony, demoniczny w wyrazie Krzysztof Olchawa), ma nieco infantylną, dźwięczną barwę. Z czasem jednak dostrzegamy, że on jeszcze lepiej buduje i charakteryzuje postać młodej, skrajnie zdeterminowanej wojowniczki.

Kto przetrwa część pierwszą spektaklu, otrzyma sowitą nagrodę w drugiej, spełniającej z nawiązką obietnicę zawartą w tytule sztuki. Już podniesienie kurtyny wzbudza poszum na widowni. Całą wysokość okna sceny zajmuje po jej lewej stronie gigantyczny Dawid Michelangela sprzed Palazzo Vecchio w sercu Florencji, jeden z symboli toskańskiego miasta, do którego przenosi się akcja komedii. Nabiera ona zawrotnego tempa wraz z wejściem żołnierzy pod wodzą Księcia, w paradny sposób potraktowanego karykaturalnie przez grającego go Tomasza Bielawca. Czterech oficerów, na czele z kapitalnym w każdym najdrobniejszym geście i minie Szymonem Sędrowskiem jako Kapitanem Dumain, roznieca ogień na widowni galopadą ciętych, soczyście podawanych kwestii i gestów walczących o miano gagów. W tej scenie Jerzy Kurczuk, jego Brat, Wojciech Dobrowolski - Tłumacz i Mikołaj Roznerski - Żołnierz dokładają swoje.

Podobnie jest ze swawolnymi, ale nie pozbawionymi zasad florentynkami w kreacjach niezwykle trafnie obsadzonych Magdaleny Sztejman-Lipowskiej - Wdowy, Moniki Babickiej - Diany, Anny Torończyk - Marianny. Gdy rozwieszają w tle, a potem też doczepiają do posągu Dawida tak typowy dla włoskiego pejzażu sznur z bielizną, scenograf z godną podziwu inwencją puszcza do nas oko - że to jeno praczki skromne i kreuje obraz o niezaprzeczalnych walorach.

Inną, jeszcze większą siłą spektaklu jest reżyserska inwencja Bradeckiego, który powraca do formy z niezapomnianej "Wiosny ludów w cichym zakątku", reżyserowanej przez niego i przywiezionej ongiś do Osterwy przez krakowski Stary Teatr. O mistrzostwie reżyserii świadczą także drobiazgi, jak na przykład krzaki, w które - dzierżąc w dłoniach po gałązce - zamieniają się żołnierze, by usidlić oślizgłego Parollesa. Albo to, że Sędrowski pluje w dłoń, jakby miał chwycić siekierę, a robi to by... przesłonić nią oczy.

Jednak tego, co pod ręką Bradeckiego wyprawia w finałowej sekwencji tego wszystkiego "co się dobrze kończy" Henryk Sobiechart jako Król Francji, nie sposób oddać słowami, więc najlepiej pójść do teatru i popłakać się ze śmiechu. Ten wielki aktor dramatyczny od dawna potrafi dystansować się do koturnowych postaci i przedrzeźniać patos. Ale tu przechodzi samego siebie. Wygłasza kwestie jak nadpobudliwa aktorzyca w roli Trędowatej Mniszkówny. Miota się w gestach artystów ze spalonego teatru, wbija rozedrgane skrajnymi emocjami ciało w bok ramy sceny, kryjąc głowę obolałą od słyszanych pokrętnych wieści. W rezultacie wstawia w wielki cudzysłów wątpliwy happy end. I to jest także sukces reżysera, który tak wspaniale pokierował zespołem aktorskim, że - co zdarza mi się pierwszy raz odkąd piszę recenzje z tak wieloobsadowych spektakli - miałem przyjemność wymienić powyżej wszystkich wykonawców.

Jak zatem nie polecać gorąco przedstawienia? Pierwszą połowę potraktujmy jak porcję rozśmieszającego eliksiru, który zadziała - i to jak! - w drugiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji