Artykuły

Wszystko dozwolone

"Portret Doriana Graya" w reż. zespołu w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Teatrze.

Najpierw konieczne wyjaśnienie. Słowo "zespół", umieszczone na afiszu "Portretu Doriana Graya" tam, gdzie wpisuje się nazwisko reżysera, nie jest pseudonimem jakiegoś debiutującego i nieśmiałego reżysera. Spektakl przygotowywała Bogna Podbielska, artystka po bardzo ciekawym debiucie i osoba wcale nie nieśmiała - dosłownie na kilka dni przed premierą odsunięta od prób swojego spektaklu przez dyrektora Adama Orzechowskiego. To się, niestety, zdarza. Nie zdarza się jednak, by taką decyzję uzasadniać przejściowymi kłopotami zdrowotnymi reżysera i sprzedanymi biletami na przedpremierowe

przedstawienia. Stanowczo, zanim jakiś młody reżyser przyjmie propozycję pracy w Wybrzeżu, powinien się dobrze zbadać i wysoko ubezpieczyć

Co ma jednak zrobić recenzent, który nie wie, komu przypisać przedstawienie? Kogo chwalić? Na kogo wybrzydzać? "Portret Doriana Graya" jest sztuką zastanawiającą w swojej idei, ale niespełnioną w realizacji, co budzi podejrzenie, że mogło być lepiej (choć nie musiało). Spróbuję odtworzyć myśl reżysera, tak jak się ona przez spektakl przebija.

W zrozumieniu całości pomaga czasem jakiś detal, pozorny drobiazg, który wbija nam się w pamięć mocniej niż cała reszta i dłużej niż cała reszta nie pozwala o sobie zapomnieć. W "Portrecie" takim ćwieczkiem stała się dla mnie scena pierwszego spotkania Doriana z lordem Wottonem. W zachowaniu Doriana (Piotr Domalewski) nie ma żadnego śladu po tej chłopięcej nieśmiałości, jaką Wilde przypisał

w tej scenie swojemu bohaterowi, barwiąc jego policzki ślicznym rumieńcem. Dorian Domalewskiego nie jest niewinnym dzieciakiem uwodzonym przez zblazowanego i cynicznego lorda. Przeciwnie - jest w nim coś niemal wyzywającego. Głowę trzyma wysoko, mówi pewnym głosem, i to on robi pierwszy krok w stronę swojego przyszłego preceptora w zepsuciu. Właśnie ten pierwszy krok w stronę zła wbił mi się w pamięć.

To, że Dorian Gray nie jest uwodzoną niewinnością, wydaje mi się zresztą celnym oddaniem

ducha tej postaci. Nie dajmy się zwieść temu rumieńcowi. Także lord Wotton, gdy z czasem lepiej zrozumiał duszę swego kochanka, wiele razy powtarza w powieści, że jedynie pomógł Dorianowi uświadomić sobie i wydobyć możliwości tkwiące w jego własnej - Doriana - duszy. To samo robi Podbielska - odsłania przed nami skłonność do zła kryjącą się we wnętrzu głównego bohatera. Z pozoru zupełnie niewinną. Czego bowiem chciał Dorian? Chciał żyć pięknie i zmienić swoje życie w dzieło sztuki. Siebie samego również. Co w tym złego? No właśnie!

Przenosząc powieść na scenę, autor adaptacji (Jakub Roszkowski) pewne fragmenty pozostawił lub dopisał w formie epickiej. Dorian staje się co jakiś czas narratorem i prezentuje nam już to bieg wydarzeń (śmierć Hallwarda), już to bieg własnych myśli, mówiąc o sobie "on". Opowieść z dystansu otwiera nam dostęp do wnętrza postaci i ukazuje jej podstawowy rys - pychę. "Dorian Gray jest piękny - monologuje główny bohater - Dorian Gray nie ma w sobie brzydoty, Dorian Gray kocha piękno, Dorian Gray poszukuje, chce osiągnąć pełnię". Mocne? Może być jeszcze mocniejsze: "Dorian Gray rozpoczyna swój triumfalny marsz ku niebiosom; tam jest jego miejsce. Dorian jest aniołem. Dorian będzie bogiem" - ogłasza.

Coś nam to oczywiście przypomina, bo były już takie społeczne rewolucje, które strącały wszystkich bogów, a na ich miejscu ustawiały człowieka, z wiadomym, żałosnym tego skutkiem. Było, minęło - chciałoby się powiedzieć. Wcale nie minęło - oponuje Podbielska. Czego nie udało się przeprowadzić w rzeczywistości społecznej, próbuje się teraz dokonać w sferze zbiorowej świadomości, a rewolucję społeczną zastępuje się rewolucją artystyczną. Ten o wiele subtelniejszy i trudniejszy do okazania proces Podbielska bardzo ciekawie ilustruje.

W sztuce mamy dwie lustrzane sceny wernisaży Bazylego Hallwarda. Przez jedyne tu drzwi w (głębi) wychodzi to samo, pożal się Boże, arystokratyczne towarzystwo - pożal się Boże, bo jedynym śladem ich arystokratyzmu jest komiczna kryza z drutu wokół szyi księżnej Harley. I towarzystwo to opowiada, stojąc frontem do publiczności, te same w gruncie rzeczy dusery o sztuce. Pewnie, to i owo w tych mądrościach się zmienia, bo wernisaże dzieli od siebie jakieś sto lat. Ale czy deklamuje się dziewiętnastowieczne komunały o "czystej sztuce", czy dwudziestowieczne bajdurzenie, że dziełem sztuki staje się wszystko, co przez artystę za dzieło sztuki zostanie uznane, chodzi o to samo. Sztuka i wtedy, i teraz jest lustrem, w którym przegląda się ludzkie pyszne mniemanie, że to, co człowiek potrafi stworzyć, dosięga absolutu. Różnica może taka jeszcze, że w wersji dwudziestowiecznej groteskowość tych rojeń jest widoczniejsza. Przedmiotem licytacji jest na wernisażu wysadzana diamencikami czaszka, aż nazbyt oczywiste nawiązanie do komercyjnych sukcesów dzieł Damiena Hirsta. Idzie za dwadzieścia milionów! A Hallward (Grzegorz Falkowski) uszczęśliwia nas na koniec performansem, rodzajem body artu. Rozbiera się do naga, rozmazuje na ciele białą i czarną farbę, z rykiem, jak potłuczony, wali ciałem o kulisy, a na koniec zamyka się w zmajstrowanej przez siebie klatce i spoza drutów z niepokojem obserwuje, jakie też wywarł wrażenie. Jego pokryta złotym brokacikiem twarz uświadamia nam, że to przecież wszystko kicz, hucpa, lipa. Groteskowy finał pewnego procesu.

Nie mam przy tym wrażenia, by Podbielska dołączyła do chóru estetycznych konserwatystów, drwiących z dziwactw najnowszej sztuki. Sztuka jako taka chyba jej tu w ogóle nie interesuje. Zajmuje ją to, co poprzez sztukę najwyraźniej się dziś wypowiada. Człowiek wyobraził sobie, że jest kimś w rodzaju Boga. Swojej wielkości upatruje w tym, że coraz bardziej rozszerzać może swoje panowanie. Transgresja, ciągłe przekraczanie granic, sięganie po coraz nowe doznania - sedno sztuki współczesnej to także sedno duszy Doriana. Od pewnego momentu zaczyna to dotyczyć granic etycznych. Gdy Sybilla Vane, unieszczęśliwiona przez Doriana, odbiera sobie życie, nasz artysta ubolewa jedynie, że tak piękny, napisany przez niego list nie ma już swojej adresatki. A z czasem człowiek w swym pysznym samouwielbieniu przekracza także granice sacrum. Widać to w scenie miłosnej orgii Doriana i Alana Campbella (Jarosław Tyrański). Scena - podobno ukształtowana reżyserską ręką Adama Orzechowskiego

- jest co prawda fatalnie zagrana i przypomniała mi to, co w jakimś oglądanym przeze mnie telewizyjnym dokumencie o przemyśle pornograficznym mówiła jedna z aktorek - że odmawia scen lesbijskich, jeśli

partnerka widocznie tego nie lubi. Jarosław Tyrański znalazł się chyba w takiej właśnie kłopotliwej dla siebie homosytuacji i sprostać jej jest mu zbyt trudno. Niemniej scena sama w sobie jest wymowna. Dorian, przebrany w czerwony ornat i inscenizujący parareligijne widowisko, staje się w niej kapłanem odprawiającym mszę na własną cześć. Chce być jak Bóg, który niczego już nie ma ponad sobą. Bluźniercze? To już nawet nie ten etap. Dorian nie bluźni, on się bawi. W swym pięknym ornacie

przypominał mi Armaniego, organizującego pokaz mody w katedrze.

Kiedy Dorian w finale spektaklu próbuje obudzić się z tego amoku pychy, uświadamia sobie, że wszystko już zniszczył i nie zna wyższej od siebie instancji, przed którą mógłby teraz stanąć. "[Dorian] musi się wyspowiadać, oczyścić z grzechu" - przytomnieje. Ale zaraz uświadamia sobie, że nie ma tego przed kim zrobić. "Przed kim? Przed księdzem?" Wolne żarty.

Zastanawiające to wszystko, przemyślane, ale w scenicznym wyrazie nie zawsze przekonujące. Nie wiem dla przykładu, czy scenografia, będąca monotonnym blaszanym parkanem, biegnącym wokół sceny, symbolizować ma ową pustkę, jaką stworzył wokół siebie Dorian Gray - czy też chodziło tylko o funkcjonalność? Rzeczywiście pozwala ona płynnie przepływać spektaklowi ze sceny w scenę, co możliwe jest także dzięki paru prostym pomysłom z ławką spływającą z góry czy kubikami na kółkach, które to instalacje przenoszą nas w jednym momencie na korty tenisowe, do galerii czy domu Doriana. Tylko że ta sprawność jest równie monotonna jak blaszana scenografia. Wysoko zrobiono w niej dziurę na wentylator, który przez cały czas jednostajnie miele powietrze. Spektakl biegnie podobnie, dziwnie beznamiętnie. Czy dlatego, że zespołowy reżyser nie wydobył sam z siebie namiętności, czy też o takie właśnie wrażenie braku namiętności chodziło?

Istotnie bowiem, w świecie, w którym wszystko stało się dozwolone, o namiętności trudno. Trudno też o nie tam, gdzie nie ma prawdziwych konfliktów, przeciwstawnych racji. Co prawda padają tu cytaty z Biblii - Hallward przypomina Dorianowi Pawłowy hymn o miłości, a lorda Wottona (Mirosław Baka) uderza owo Chrystusowe zdanie, że nic człowiekowi o tym, jeśli nawet cały świat zdobędzie (transgresując w nieskończoność - chciałoby się dopowiedzieć), jeśli przy tej okazji na duszy ponosi szkodę. Ale zdania te brzmią w tym świecie słabo, nikt nie jest tu już ich rzecznikiem. To raczej echo dawnego głosu niż sam ten głos, przypomnienie czegoś zapominanego i przez to bezsilnego.

W powieści instancją, która przypomina Dorianowi, że grzech jest grzechem, pozostaje jeszcze jego własny portret, sporządzony przez Hallwarda, głos sumienia głównego bohatera. Ale w spektaklu na scenie portretu już nie ma. Ustawiony został przez Podbielską gdzie indziej - na widowni. To tam kieruje się często wzrok aktorów, to publiczność oddzielana jest taśmą, jak obrazy w muzeach na wernisażach Hallwarda. Kiedy spektakl się rozpoczyna i na pustą scenę wchodzi znudzony lord Wotton, światła na widowni jeszcze nie gasną, po to, by mógł on zauważyć, że tak, my tam siedzimy, oglądamy i osądzamy. Czując nasz wzrok na sobie, ożywia się i zaczyna grać.

W finałowej scenie przed publicznością staje nagi Dorian Gray. Jeszcze raz recytuje monolog o swoim nadczłowieczeństwie i wolności czynienia wszystkiego, co mu się spodoba. Stoi nagi, jakim go Pan Bóg stworzył. Jak pytanie, czy my jeszcze w taki sposób potrafimy patrzeć na człowieka.

Jarosław Zalesiński - dziennikarz, poeta; publikuje w "Dzienniku Bałtyckim". Mieszka w Sopocie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji