Artykuły

Nabrzmiały problem obłapiania w Teatrze Studio

"Pantaleon i wizytantki" w reż. Pawła Aignera w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Janusz Majcherek w Gazecie Wyborczej Stołecznej.

Teatrowi Studio patronuje Witkacy, więc może dlatego podczas niedzielnej prapremiery "Pantaleona i wizytantek" dręczył mnie jego "świntusiowaty" wierszyk: "Tyle szczęścia, co w obłapce i to jeszcze tak - po kapce. Lecz nie można przecie ciągle, boby się zmieniło w wągle!".

W prześmiewczej i rozkosznie nieprzyzwoitej powieści Maria Vargasa Llosy temat czy - zaryzykowałbym określenie - nabrzmiały problem obłapiania urasta do obyczajowej i politycznej metafory społeczeństwa, w którym potrzeba ładu i rygoru zderza się z siłą niekontrolowanej witalności. Fabularnie wygląda to tak, że dowództwo peruwiańskich sił zbrojnych na wieść o coraz liczniejszych gwałtach dokonywanych przez żołnierzy stacjonujących w wioskach Amazonii postanawia kwestię zaspokajania potrzeb seksualnych w armii rozwiązać metodycznie. Kapitan Pantaleon Pantoja, oficer pod każdym względem wzorowy, dostaje zadanie zorganizowania służby wizytantek, czyli w istocie prostytutek, które wedle przyjętych z wojskową precyzją norm, zajmą się obsługą garnizonów.

Ta absurdalna historia, poniekąd z ducha "Paragrafu 22", nie poprzestaje na kpinach z wojskowości (choć te mają w powieści swoją siłę, jeśli pamiętać o historii krajów latynoskich). Jej drapieżny humor bierze się raczej z konfliktu, w jakim znajdują się trzy instytucje, z których każda reprezentuje własną wizję człowieka: mianowicie wojsko, Kościół katolicki i burdel (konfiguracja prawie jak w "Balkonie" Geneta, brakuje tylko rewolucji ). Paradoksalnie, tylko ta trzecie instytucja pozostaje w zgodzie z samą sobą, podczas gdy dwie pierwsze muszą robić dobrą minę do złej gry: wojsko pragmatycznie godzi się na służbę wizytantek, ale ideowo wypiera się jakiegokolwiek z nimi związku; kościelni kapelani z racji wyznawanej wiary nie powinni przystać na eksperyment, ale podlegają rozkazom; na dodatek przedstawiciele urzędowego Kościoła obawiają się ludowego ruchy religijnego krzyżowników, na którego czele stoi pretendujący do świętości zakonnik. Słowem, instytucjonalne fasady ładu skrywają nieopanowany żywioł ludzkich namiętności, a pozorowany porządek zbudowany jest na obłudzie, za którą stoją dwuznaczne racje państwa i Kościoła. Wszystko to razem stanowi tło dla indywidualnej historii kapitana Pantaleona, który powierzonemu zadaniu oddaje się z takim poświęceniem i służbistością, że nie dość że całą akcję doprowadza do groteskowo tragicznego finału, to jeszcze skłania do pytań, czy ludzie systematyczni nie są aby groźni (warto by przy jakiejś okazji porównać Pantaleona z bohaterem "Palacza zwłok" Ladislava Fuksa).

"Pantaleona i wizytantki" zaadaptował i wyreżyserował Paweł Aigner, nie kryjąc swego miłosnego stosunku do powieści Llosy. To go zgubiło, bo jeśli mogę sobie pozwolić na aforyzm własnego pomyślunku, to nawet największą miłość literacką trzeba jednak zdradzić z teatrem. Pewną słabością przedstawienia w Studio jest rozwlekła i mało dynamiczna, mimo istotnego udziału żywej muzyki, detaliczność w dzierganiu fabuły kosztem syntetyzowania narracji i nadawania znaczeń. Owszem, struktura narracyjna powieści jest, jak zwykle u Llosy, trudna i kunsztowna, zderza różne techniki opowiadania i punkty widzenia, listy, artykuły prasowe, teksty radiowych audycji, komunikaty czy wreszcie fenomenalnie komiczne sprawozdania, które językiem wojskowej biurokracji relacjonują postępy w budowaniu służby wizytantek.

Aigner zrobił bardzo dużo, żeby ocalić z tej struktury tyle, ile się da, konstruując rzeczywistość sceniczną według zasady symultanicznej i powierzając aktorom podwójne role (chwalę Marię Maj jako świątobliwą matkę i szefową burdelu Ciuciumamę). Ale uzyskałby lepsze tempo i rytm, gdyby zdobył się na bardziej lakoniczną narrację, zwłaszcza w drugiej części. Nie miałbym też nic przeciwko temu, żeby aktorzy artykułowali swoje kwestie w sposób pozwalający widzom na rozpoznanie słów. W sumie przyjmuję to przedstawienie bez entuzjazmu, niemniej widzę w nim parę zalet: choćby potrzebę metaforyzowania świata na scenie i unikania jednoznaczności, co jest dziś tak rzadkie. Aigner zdaje się iść własną drogą, z dala od krzykliwych "wnucząt Aurory" reprezentujących socrealizm nowej generacji. Liczę mu na plus, nawet jeśli nie wszystko w jego przedstawieniu akceptuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji