Artykuły

Świętość na bruku

"Pantaleon i wizytantki" w reż. Pawła Aingera w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku - dodatku Kultura.

Przełożyć bogactwo języka i kunszt narracji Maria Vargasa Llosy na kod sceny wydaje się zadaniem niemożliwym. A Paweł Aigner wychodzi na swoje. Jego "Pantaleon i wizytantki" to teatr pełną gębą a Aigner ma coś, czego brakuje większości młodych inscenizatorów. Nie zamienia spektaklu w statyczny dyskurs, retoryczny popis, jałowy wykład jedynie słusznych racji. Nie zapomina o tym, że teatr to przede wszystkim widowisko. Żywe, pulsujące emocjami, chwilami celowo przerysowane. Reżyser nie boi się efektownych scen zbiorowych, o całości myśli kategoriami teatralnej plastyki. "Pantaleona i wizytantki" w warszawskim Studiu przede wszystkim się ogląda i to ogląda zwykle z przyjemnością. To prawda, ofiarą efektownych obrazów pada czasami spójność adaptacji i oddanie charakteru prozy peruwiańskiego pisarza. Ale i tu Aigner nie poległ na całej linii. Jego spektakl wymaga jeszcze zmian, praca nad nim nie powinna się skończyć wraz z premierą. Już teraz udało się na scenie ocalić coś z nerwowego rytmu i dusznej atmosfery tej naładowanej erotyzmem opowieści.

Warszawski "Pantaleon i wizytantki", podobnie jak powieść Llosy, rozpięty jest między świętością a zbrukaniem, krzyżem a burdelem. Na proscenium w dwóch przeciwległych oszklonych gablotach scenografka Magdalena Gajewska umieściła figury Ukrzyżowanego i Najświętszej Panienki. Z ziemi wyrastają zdeformowane lekko krzyże - symbol boskiego porządku, którego nie da się przełożyć na zaordynowany przez człowieka ład. W powieści Llosy bowiem, co umiejętnie podchwytuje w swojej adaptacji Aigner, nic nie jest jednoznaczne. Niewinność nosi znamię grzechu, w upodleniu została jeszcze resztka czystości Stąd obsadowy klucz przedstawienia. Każdy z aktorów gra przynajmniej dwie role, ich wybór, rzecz jasna, nie jest przypadkowy. Maria Maj na przykład - chyba najlepsza w zespole - wciela się w matkę bohatera, lekko rozhisteryzowaną dewotkę, która dziś z powodzeniem mogłaby słuchać pewnej toruńskiej rozgłośni. Po chwili zaś przeistacza się w burdelmamę o gołębim sercu, choć trzymającą żelazną ręką swe podopieczne. Równie dobra jest debiutująca w Warszawie Lena Frankiewicz - raz żona Pantaleona, pod cnotą skrywająca własne demony, za chwilę zjawiskowa Brazylijka, luksusowa dziwka, która nosi swą profesję niczym wyrok Chór zakonnic (min. grająca dużo i z wielkim poczuciem humoru Paula Kinaszewska poza tekstem) w mgnieniu oka zostaje oddziałem prostytutek Postaci z tego "Pantaleona..." nawzajem się dopełniają i przeglądają niczym w lustrach. Znów - świętość miesza się ze zbrukaniem. Każdą z postaci udało się scharakteryzować gestem, detalem kostiumu, nieoczekiwanym akcentem w rysunku roli. Dlatego aktorzy Studia tworzą tym razem barwną grupę i zdają się dobrze bawić w trudnej inscenizacji. Szkoda tylko, że spektaklowi brakuje protagonisty. Andrzej Konopka w roli ofice-ra-służbisty, który wykona bez namysłu każdy rozkaz, jest bowiem doskonale nijaki. Dlatego też historii tworzenia przez niego gigantycznego burdelu dla żołnierzy czasem brakuje napięcia, przydałyby się również w kilku miejscach skróty. Spektakl nie może być oczywiście ekwiwalentem powieści. Jest wobec niej zdecydowanie uboższy, w wielu momentach sprowadzając się do relacji z fabuły. Na szczęście Aigner prowadzi ją zajmująco, wykorzystując do tego teatralny żywioł. Jak dla mnie to całkiem sporo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji