Artykuły

Sonata widm

"Sen o jesieni" na Scenie w Bramie Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Recenzja Jacka Wakara w Życiu.

Nie wiem, czy to jest sen, a boli jak jasna cholera. Nie wiem, czy to jest dzisiaj, czy może kiedyś, w odległej przeszłości. Nie wiem, czy oni żyją, czy przed oczami przesuwają się tylko wolno sunące cienie. Nie wiem już, co jest prawdą, co ułudą, a co owocem ludzkiego doświadczenia. Nie wiem, ale to nie ma znaczenia. Może to i lepiej. Tutaj zaczyna się teatr, a kończy gdzie... Chyba wszędzie tam, gdzie są ludzie. Teatr wyłania się z absolutnej ciemności. Z wysokich ścian z czerwonych cegieł, z pokrytej pyłem betonowej podłogi. Teatr rodzi się z niczego. Tylko trzy krzesła, pod ścianą drewniany jakby konfesjonał. Więcej nie będzie już nic. Tylko rozpraszany raz słabszym, raz mocniejszym światłem mrok. I ludzie jak cienie. Chodzą bezszelestnie, jakby nie chcieli obudzić umarłych. W końcu, jak pada w jednej z pierwszych kwestii dramatu Jona Fossego, to cmentarz, a oni nie znaleźli się tu przez przypadek.

"Sen o jesieni"

0 twórczości norweskiego pisarza mówi się, że swoimi sztukami wskrzesił dramat poetycki. Wskazuje się, że jest w prostej linii spadkobiercą literackiej

i teatralnej tradycji swych wielkich skandynawskich poprzedników - Ibsena, a przede wszystkim Strindberga. Co do drugiego, pełna zgoda. Z dramatem poetyckim w ujęciu Fossego mam jednak problem. Co prawda, trudno łączyć go z oceną klasy jego sztuk, a jednak Fosse prowokuje pytania. Można go nazwać poetą codzienności, a to nie jest temat, który łatwo poddaje się literaturze. Stawia zdecydowany opór, który skruszyć potrafią tylko najwięksi. Fossemu wychodzi to ze zmiennym szczęściem. W niektórych jego utworach proza usilnie stara się przeistoczyć w wiersz i brzmi to manierycznie. Wtedy przegrywa Fosse i przegrywa teatr. Ale to nie jest przypadek "Snu o jesieni". Tu wątpliwości nie ma.

Z pozoru rzecz wydaje się prosta, a jednak pisarz stawia teatrowi zadanie karkołomne. Pięcioro aktorów i słowa. Rozmowa taka, jak zwykle. Kiedy spotykasz po latach dawną miłość, gdy przypominasz sobie, że miałeś żonę, syna, ale dawne życie rozsypało się na kawałki. Gdy siadasz ze swą kobietą i jeszcze raz próbujesz zacząć tę samą, dawno odkładaną rozmowę. Trzeba starannie dobierać słowa, aby powiedzieć tylko to, co trzeba. Cóż z tego, że "tak" znaczy "tak", a "kocham" - "kocham". Pod powierzchnią słów kryje się tajemnica, ciemność, śmierć. I jeszcze coś - "Sen o jesieni" jest jak muzyczna partytura. Słowa, ich nawroty, powtórzenia są jak nuty. Do aktorów należy - wypełnić je życiem. Znaleźć czysty ton, bo najmniejszy fałsz zabija ten teatr, tak jak zabija muzykę. A pozorna potoczność języka Fossego jest jeszcze jedną pułapką. Jak bowiem mówić, uśmiechać się i płakać, kiedy na scenie dociera się do sedna sytuacji prywatnej, a na wierzch wychodzą uczucia i strach?

Nie ma odwrotu

Patrząc na "Sen o jesieni", który na Scenie w Bramie krakowskiego Teatru im. J. Słowackiego przygotował Mariusz Wojciechowski, można czuć się nieswojo. Jakby wkroczyło się w sam środek innego świata, przenikając przez zamknięte dla postronnych drzwi. Tu nie słuchamy rozmów bohaterów, ale ich podsłuchujemy. Jak wtedy gdy Mężczyzna (Mariusz Wojciechowski) spotyka Kobietę (Joanna Mastalerz). Zaczynają od zdawkowych słów i dyskretnych półuśmiechów, jakby wstydzili się, że są tutaj, razem. Potem już nie ma odwrotu - od słów, tęsknot, łapczywego dotyku. Patrzy się na to z podziwem i zażenowaniem. Oto teatr, zachowując absolutną klasę, wprowadza w intymny świat bohaterów. W tym tkwi odwaga autorów krakowskiego spektaklu, ale czy i my jesteśmy na to gotowi... Dyskrecja, bezszelestne kroki, głosy, które brzmią szeptem, aby w kilku zalene kulminacjach przejść w krzyk, którego nie da się nie usłyszeć. Patrzymy na dziwny, jakby rozmazany portret rodziny we wnętrzu. I znów - czy oni są, czy tylko ostatni taniec widm lub spojrzenie na wyblakłą fotografię sprzed lat?

Ten "Sen o jesie" nie wymaga zwykłego grania, zakładania na siebie maski jeszcze jednej roli. To trudno określić, że tu trzeba być, zapomnieć o sobie, zapomnieć o aktorstwie. Przywoływać wspomnienia, lęki, radość, wstyd. I z tego tworzyć nowy obraz. Piękne role. Mariusz Wojciechowski powoli, mozolnie uczy swojego bohatera mówić, myśleć, czuć. Joanna Mastalerz uosobienie kobiecości z początku nieśmiałej, a pojtem wyrywającej się do własnego zdania, nieustępliwej, choć nie zadającej ran. Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej jako Matka to ból zagłuszany kobiecym szczebiotem, spod którego wyziera rozpacz. Marian Dziędziel (Ojciec) to puste, przeraźliwie smutne sprzenie i mocno zaciśnięte usta - sam ból. Gry Dominiki Bednarczyk: dawna żona bohatera, złość przerażenie maskuje udawaną twardością, i szybkim, dziwnie nerwowym krokiem, jakby nie można jej było zatrzymać. Oni wszyscy są, a nie można ich dotknąć. Zwycięstwo teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji