Artykuły

Koneserzy braku kontekstu

- W przypadku Konesera chodzi o gigantyczne przedsięwzięcie, które ma wywołać taki rewitalizacyjny przypływ na całej Pradze Północ. A w rezultacie falę eksmisji i czyszczenia dzielnicy, do której to finalnie może doprowadzić. Oczywiście wiele pytań wciąż pozostaje otwartych: czy i jak można rozwijać miasto? Jaka jest w tym rola prywatnych inwestorów, szczególnie przy ograniczonych zasobach i niesprawności publicznych instytucji? Na ile w ogóle jest możliwe takie urządzenie miasta, które będzie wzbogacające dla większości jego mieszkańców, a nie tylko dla grupy wybranych? - pisze Kuba Szreder w Indeksie 73. Nieregularniku Wolnej Kultury.

Tekst ten jest wyrazem pewnego zdumienia. Ogarnęło mnie ono, kiedy przeczytałem następujące zdanie: "Powyższe działania (czyli: instalacje, koncerty, prezentacje, spektakle, projekcje filmowe, widowiska teatralne i multimedialne, wystawy, [redakcja autora]) powinny poruszać temat "tymczasowości" jako waloru i inspiracji, biorąc pod uwagę zmianę funkcji miejsca z obiektu przemysłowego na obiekt rewitalizowany o charakterze kulturalno-usługowym. Proponowanym motywem przewodnim sezonu letniego w Koneserze jest hasło "W międzyczasie'" Wbrew pozorom nie jest to zdanie neutralne. Jest to fragment tekstu ogłoszenia konkursu, rozpisanego przez prezydent m.st. Warszawy, a związanego z organizacją letniego sezonu artystycznego w byłej fabryce wódek Koneser, która znajduje się na terenie warszawskiej Pragi. Pieniądze dostępne w konkursie nie były aż takie duże - około 500.000 złotych. Pomimo tego konkurs spotkał się z szerokim zainteresowaniem wielu organizacji trzeciego sektora, które zaproponowały serię działań z różnych dziedzin sztuki. W radzie programowej konkursu zasiadają osoby znane i szanowane, aktywnie działające na polu sztuki, w tym także specjaliści od sztuki w przestrzeni publicznej. Finalnie mieliśmy do czynienia z serią wystaw, koncertów, sztukami teatralnymi, warsztatami dla młodzieży, zaangażowali się w to nawet niezależni street artowcy (pełen program dostępny na www.latokonesera.pl). Przez tereny fabryki [na zdjęciu] przewinęły się według organizatorów dziesiątki tysięcy widzów. Wszem i wobec został otrąbiony sukces. Nie obyło się bez narzekań na problemy organizacyjne (np. w swoim felietonie w "Gazecie Wyborczej" utyskiwał na to jeden z twórców Indeksu73, Roman Pawłowski). Takie problemy są u nas na porządku dziennym, tak więc ogólnie można przyjąć, że wszystko się udało.

Skąd więc mój niepokój czy też zdumienie? Z różnych przyczyn ciężko mi przejść obojętnie nad tymi sformułowaniami z ogłoszenia konkursu. Jakoś to ponaglenie do przedstawiania obecnej sytuacji tego po - przemysłowego obiektu jako waloru i inspiracji nie daje mi spokoju. Trzeba sobie zadać pytanie, z jakimi walorami mamy tutaj do czynienia? Co oznacza ten tytułowy między - czas, pomiędzy czym a czym to konkretne miejsce się znajduje? Dlaczego jesteśmy (mówię to jako osoba aktywnie działająca na scenie artystycznej) ponaglani do tego, żeby ten proces wychwalać? Skąd też bierze się ta nasza spolegliwość i chęć przedstawiania rewitalizacji Fabryki Wódek Koneser jako waloru i inspiracji? A problemem najważniejszym jest, dlaczego te pytania nie zostały zadane publicznie wcześniej i nie wywołały debaty, chociażby w niewielkim świecie sztuki?

Chociaż nie do końca mam rację. Te pytania były zadawane wcześniej, tylko że nie w polu sztuki. W swoim komentarzu z 19 października 2007 roku Dariusz Brzostkiewicz napisał dla lokalnej "Gazety Wyborczej": "Sztuka to zwykle kwiatek do kożucha dla ludzi zajmującym się biznesem. Kulturę wysoką - choćby w małych dawkach - chętnie serwują w centrach handlowo-rozrywkowych czy budynkach komercyjnych. Cel jest prosty - wizerunkowy i marketingowy. () Oby tylko w warszawskim Koneserze sztuka nie stała się maskującym listkiem figowym, który już nie pozwoli krzyknąć, że król jest nagi, bo w całym projekcie tak naprawdę chodzi głównie o biznes."

Na czym polega ta nagość Konesera? Otóż teren byłej fabryki wódek jest obecnie jednym z gorętszych terenów deweloperskich, na którym grupa BBI Development planuje inwestycję wartą 350 milionów złotych. Na terenie tejże fabryki planuje się przeznaczenie 10% powierzchni (prawie 6.000 metrów kwadratowych) na cele kulturalne. Ma to oczywiście, jak w przypadku większości przedsięwzięć rewitalizacyjnych z użyciem sztuki, zmienić image miejsca, sprowadzić wysnobowaną publiczność, sprawić, że miejsce stanie się trendy, jazzy i cool. Podobnie dzieje się na całym świecie. Większość deweloperów liczy na efekt nowojorskiego Soho. Zaprasza artystów w konkretnym celu, próbując wywołać proces gentryfikacji. Czyli - mówiąc mniej oględnie - wyprzeć z danego terenu słabych i ubogich, żeby zrobić miejsce dla bogatych i silnych, a przy okazji zgarnąć premię inwestycyjną. W Polsce na oznaczenie tego procesu używamy, zresztą niesłusznie, słowa "rewitalizacja". Bardzo często lokalni politycy chwalą się rewitalizacją różnych dzielnic i obiektów. Przykładem jest krakowski Kazimierz, gdańska Stocznia (nazywana obecnie Młodym Miastem) czy też łódzka Manufaktura. Jest to słowo - fetysz, wzięte z wniosków aplikacyjnych do Unii Europejskiej i innych fundacji. Przywołuje bardzo niesłusznie skojarzenia z odrodzeniem, ożywieniem itd. Jednak o wiele chętniej rewitalizuje się dzielnice niż reanimuje sytuacje ich obecnych mieszkańców czy też, jak w przypadku obiektów przemysłowych, ich byłych pracowników.

W przypadku Konesera chodzi o gigantyczne przedsięwzięcie, które ma wywołać taki "rewitalizacyjny" przypływ na całej Pradze Północ. A w rezultacie falę eksmisji i czyszczenia dzielnicy, do której to finalnie może doprowadzić. Oczywiście wiele pytań wciąż pozostaje otwartych: czy i jak można rozwijać miasto? Jaka jest w tym rola prywatnych inwestorów, szczególnie przy ograniczonych zasobach i niesprawności publicznych instytucji? Na ile w ogóle jest możliwe takie urządzenie miasta, które będzie wzbogacające dla większości jego mieszkańców a nie tylko dla grupy wybranych? Są to kwestie, których nie można po prostu zamieść pod dywan.

Stąd też moje zdumienie i zaniepokojenie wywołane "Latem Konesera", przeradzające się czasem w lekką irytację. Ponieważ w tym przypadku mamy do czynienia nie tylko z kontrowersyjną decyzją o sprzedaży tak dużego terenu deweloperowi. Spotykamy się tutaj z czymś o wiele bardziej niebezpiecznym. Z ucięciem publicznej debaty za pomocą działań artystycznych, finansowanych dodatkowo z publicznych pieniędzy. A to jest zarzut o wiele cięższego kalibru - szczególnie przy ogólnym milczeniu krytyki artystycznej, "głosowaniu aplikacjami" ze strony organizatorów życia kulturalnego i partycypacji w tym procesie przez artystów ze swoimi projektami.

Przypomnijmy o ich powinnościach, do których zobowiązali się podpisując umowę z miastem: ich działania "powinny poruszać temat "tymczasowości" jako waloru i inspiracji".Grantodawca niczego nie zostawił przypadkowi i jeszcze dodatkowo sprecyzował: "biorąc pod uwagę zmianę funkcji miejsca z obiektu przemysłowego na obiekt rewitalizowany o charakterze kulturalno-usługowym". O co chodzi? Oczywiście o projekt inwestycyjny autorstwa BBI Development. Czyli de facto, przynajmniej w zamierzeniu, artyści i tworzona przez nich sztuka zostali sprowadzeni do marketingowej hucpy. Ich zadaniem miało być po prostu prezentowanie obecnego statusu fabryki wódek Koneser jako waloru. Mieli się zachwycać i inspirować tym fantastycznym przedsięwzięciem, które całkowicie zmieni krajobraz Pragi, a jej mieszkańców, używając baumanowskiej frazy, wyrzuci na przemiał. Sztuka za to ma sprowadzać nową publiczność, która też się będzie inspirować, a następnie kupować, kupować, kupować. Bo jest zasobna i nie daje się tak łatwo przemielić. Żeby wykluczyć (właściwie i tak praktycznie zerową) możliwość pojawienia się jakichkolwiek głosów krytycznych deweloper, poprzez wymóg uzyskania od niego pozwolenia na operowanie na jego prywatnym terenie (paragraf VII, punkt 8 ogłoszenia), miał całkowitą kontrolę nad treścią i formą przedsięwzięcia. Czyli zero ryzyka. Wszystko gładkie, ułożone i gotowe do konsumpcji. Sztuka, która już nawet nie pretenduje do miana dworskiej, tylko staje się formą zakamuflowanego PR-u.

Na poziomie swoich mniej lub bardziej interesujących przedsięwzięć artyści i kuratorzy (w tym wielu moich kolegów czy koleżanek) oczywiście zignorowali intencje inwestora czy też wymogi instytucji, która rozpisała konkurs. Wykorzystywali pieniądze, które były oferowane, przejmowali je i zupełnie nie zwracali uwagi na jakiś tam "Międzyczas" czy też zachwalanie obecnego statusu fabryki wódek. Jak udowodniła kiedyś Kolonia Artystów zaproszona na teren Młodego Miasta (byłej Stoczni w Gdańsku) w celach czysto marketingowych, sztuka nie jest wcale taka łatwa w instrumentalizacji, może się wymykać , fermentować i zagrażać wybuchem nieprzewidywalności, która nie była wliczona w inwestorskie koszta. Jednak w przypadku Konesera, kiedy myślimy o tym na poziomie strategicznym, artyści zamienili się w słabo opłacanych speców od public relations. Ponieważ mniej istotne było, co się tam odbędzie (i tak nie było ryzyka, że to będzie cokolwiek krytycznego), tylko, że to w ogóle nastąpi. Nie chodziło o indywidualne przypadki mniej lub bardziej udanej działalności twórczej (jak chociażby kuriozalne pomalowanie chodników na niebiesko), tylko o działania na poziomie maszyn produkcji. A tutaj artyści i kuratorzy wykazali się skutecznością stachanowców późnego kapitalizmu. Pomogli ukryć marketingową jednoznaczność pod płaszczykiem sztuki, która wciąż w społecznym odbiorze charakteryzuje się niejednoznacznością i bezinteresownością. Przy okazji rozrzedzili nieco tę aurę, co niestety może przynieść długofalowe konsekwencje dla dalszych działań artystycznych w przestrzeni publicznej. W pewnym momencie odbiorcy mogą zacząć ją mylić ze zwykłą reklamą. Artyści i organizatorzy pomogli także odwrócić uwagę od pewnego potencjalnego sporu na temat społecznie istotny i politycznie kontrowersyjny. A to właśnie taka krytyczna dyskusja i szeroki proces konsultacyjny powinny być opłacane za publiczne pieniądze, zamiast dokonującego się na naszych oczach opłacania PR-u prywatnych inwestycji z publicznej kasy.

Appendix teoretyczno - krytyczny

Mój niepokój tą konkretną sytuacją jest też związany z faktem, że mamy do czynienia jedynie z symptomem szerszego kryzysu w polu produkcji kulturowej. Wykazuje się ona dość dotkliwą intelektualną i twórczą niemocą w poradzeniu sobie z mechanizmami kontroli i władzy późnego kapitalizmu. Jakoś nikt nie jest w stanie rozebrać machin, które nic nam nie zabraniają, które nie cenzurują na mocy jakiegoś odgórnego "prikazu", które są pozytywne i które są w nas. Bo one nie działają na mocy zakazu tylko uwodzenia. Stąd też moja propozycja, żeby umieścić niniejszy tekst w Nieregularniku Indeksu, chociaż nikt przecież nikomu niczego nie zabraniał. Mamy tutaj do czynienia z pozytywnością władzy, która nie opiera się na zakazie tylko na produkcji określonego skutku.

Można zaryzykować, że nasza długa i bardzo hołubiona tradycja artystycznej autonomii, która powstała jako sprzeciw wobec sposobów działania autorytarnego państwa, obecnie doskonale wpasowuje się w tę mechanikę władzy. Jak każda ideologia ta także opiera się na paru fundamentach. Artefakt wciąż jest rozumiany w oderwaniu od swoich warunków produkcji i recepcji. Podobnie zresztą jak cała strefa kultury, która unosi się w hermeneutycznych oparach parę metrów nad ziemią niczym dziewczyna z mickiewiczowskich "Dziadów". Jeżeli chodzi o sposób myślenia o sztuce to wciąż króluje w nim dziedzictwo Gadamera i Ricouera, przenicowane przez dosyć wybiórczą recepcją warsztatu post - strukturalistów. Niestety prowadzi to wprost na rafy krytycznej wyobraźni, na które wpada od lat polska krytyka artystyczna. Skupia się ona na samym fenomenie kultury, co najwyżej umieszcza go w postmodernistycznym gabinecie luster, albo, co gorzej, w osobistych intencjach artystów. Nikt nie ma ochoty tych luster rozbijać, żeby zerknąć, co też się za nimi kryje. Wychodzi się z założenia, że za lustrami kryją się tylko inne lustra, zapoznając przy okazji mechanizmy władzy. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele: intelektualne przyzwyczajenie, brak wykształcenia, odrzucenie marksowskiego materializmu jako zrytualizowanego reliktu komuny. Wystarczy tutaj przypomnieć klasyczny tekst Waltera Benjamina "Autor jako producent", w którym zaleca on stosowanie swoistego przewrotu kopernikańskiego w myśleniu o sztuce i skupienie się na sposobach produkcji kulturowej a nie na analizie ich produktów. Niestety z dziedzictwa Waltera Benjamina ostały się jedynie jego postmodernistyczne recepcje, nikt w te słynne procesy produkcji nie chce zaglądać. Spojrzeniom za kotary towarzyszy pewna wstydliwość połączona z brakiem krytycznego warsztatu. Oprócz paru teoretyków czy teoretyczek, artystów czy artystek, krytyków czy krytyczek także spuścizna krytycznego konceptualizmu z lat 70' wciąż jest w Polsce praktycznie nieznana. Tańczą różane pary kolejne bale za płonącymi lasami. A nasi Koneserzy wciąż czekają na swojego Hansa Haacke.

Rzeczą zastanawiającą w polskiej refleksji nad kulturą i nieco węziej sztuką jest właśnie zapoznanie jej uwikłania w kontekst społeczny, polityczny i ekonomiczny, w jakim powstaje. A także pewna naiwność i niechęć do uświadomienia sobie mechanizmów władzy i kontroli charakterystycznych dla późnego kapitalizmu, z całą jego dialektyczną ambiwalencją. Można tutaj przypomnieć słynny tekst Pawła Leszkowicza "Sztuka wobec rewolucji moralnej", w którym autor m.in. w biznesie (czy też w neoliberalnie rozumianym duecie kapitalizm i demokracja) widzi potencjalnego sojusznika w walce sztuki o autonomię i o uznanie praw obywatelskich ciemiężonych grup mniejszościowych. Trudno mu odmówić racji - przecież faktycznie kapitalizm pokazał, że potrafi kruszyć etyczny, religijny reżim sztuki i jego bastiony, rozluźniać obyczajową cenzurę i indywidualizować nasze wybory. Jego wystawa "Miłość i demokracja" odbyła się przecież na terenie Starego Browaru w Poznaniu, ponieważ żadna inna instytucja publiczna w tamtym czasie nie chciała jej u siebie umieścić, był to szczyt "moralnej rewolucji" PIS-u. Jednocześnie jednak Leszkowicz nie zagląda na drugą stronę medalu. Nie chce zauważyć, że ten sam kapitalizm często wzmacnia mechanizmy władzy, wymyka się demokratycznej kontroli i instytucjom prawa, które w swoim tekście też wymienia Leszkowicz.

Jak to wygląda w wypadku naszej peryferyjnej odmiany późnego kapitalizmu? Stosunkowo niedawno (na początku 2008 roku) zakończyła się sprawa przeciwko prezydentowi Poznania, Ryszardowi Grobelnemu. Został on oskarżony o sprzedaż działki pod tzw. "Kulczykpark" za połowę jej faktycznej wartości, na czym miasto straciło około 7 mln złotych (w tej sprawie zapadł wyrok sądu w pierwszej instancji, od którego obecnie Ryszard Grobelny się odwołuje). Na tej działce została wybudowana część kompleksu Starego Browaru, własności Grażyny Kulczyk, w którym prowadzi ona m.in. galerię sztuki współczesnej, jako jedna z najbardziej znanych polskich kolekcjonerek. Podczas procesu Ryszarda Grobelnego kolekcjonerka pojawiała się na salach sądowych (w roli świadka) w aurze mecenaski sztuki, przedstawiając się jako osoba bezinteresownie działająca na rzecz dobra publicznego. A w swoim tekście wychwalającym współpracę z prywatnym biznesem Paweł Leszkowicz nawiązywał właśnie do swojej współpracy z Grażyną Kulczyk przy wystawie "Miłość i demokracja" z 2005 roku.

Nie chcę tutaj nikogo oskarżać ani tym bardziej przesądzać, jakie zachodzą związki pomiędzy zaangażowaniem Grażyny Kulczyk jako kolekcjonerki sztuki, rolą Pawła Leszkowicza w jej kulturalnym przedsięwzięciu a procesem, w który jest ona pośrednio uwikłana. Oraz jaka jest w tym wszystkim finalnie rola sztuki. Moja teza jest inna: ignorowanie przykrych związków pomiędzy kulturą a relacjami władzy przenikającymi każde społeczeństwo usypia nas. A w tym wypadku sen wcale nie jest zdrowiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji