Gombrowicz Jarockiego
"Byłem, mogę jeszcze dzisiaj powiedzieć, boleśnie raniony tą lekturą. Porażony wielkością, przenikliwością i szaleństwem tej sztuki. Wiedziałem, że muszę ją zamienić w teatr. Ale jak, gdzie, kiedy?" To cytat z tekstu Jerzego Jarockiego, opublikowanego przez "Dialog" (1991, nr 2), w którym ten wybitny reżyser zwierza się ze swoich fascynacji Gombrowiczem, a dokładnie: jego "Ślubem", przeczytanym w roku 1957. Przez ponad trzydzieści lat dramat ten był stale obecny w świadomości artystycznej Jarockiego. Mocował się z nim wiele razy, poszukując dlań najwłaściwszego kształtu scenicznego, zgodnego z duchowym klimatem czasów, w których on powstawał. Tworzył go we współpracy z różnymi zespołami teatralnymi: krajowymi i zagranicznymi. W 1960 roku dał prapremierę "Ślubu" ze studentami Politechniki Śląskiej w Gliwicach, zanim jeszcze zainteresowały się nim teatry w Paryżu, Sztokholmie, Berlinie. Potem wystawiał dramat Gombrowicza w Zurychu (1972), Warszawie (1974), Nowym Sadzie (1981), Berlinie Zachodnim (1990), nie licząc spektakli robionych ze studentami szkół teatralnych.
"Ślub" w Starym Teatrze roku 1991 jest więc w pewnym stopniu sumą przemyśleń i doświadczeń artystycznych Jarockiego. Jest - co istotne - dziełem wybitnym, wspaniałym, o wielkiej urodzie teatralnej, jakie zdarzały się ongiś na tej renomowanej scenie Swinarskiemu i Wajdzie. Dopracowanym w najmniejszym detalu i we wszystkich jego warstwach: słownej, muzycznej, plastycznej. Na ekspresję pracuje tu wszystko: światło i kolor, ruch, gest i mimika aktora, rytm i melodia wypowiadanej przez niego frazy. Jakże cudownie zestraja się to w jedną całość. Ile nakładu pracy, energii i pomysłowości musiano w ten spektakl włożyć, aby efekt był taki, jaki jest. Jarocki jako reżyser nie uznaje łatwizny i tandety. Nie przyzwala nigdy aktorom na improwizację. Wymusza na nich, aby dawali z siebie to, co w nich najlepsze. I dają bez oporu, pochłonięci całkowicie radością procesu tworzenia i grania.
"Ślub" Gombrowicza w interpretacji scenicznej Jarockiego bliski jest koncepcji teatru czystej formy Witkacego, "teatru poza pojęciami śmiechu i płaczu, życiowego komizmu lub tragizmu, teatru czystego, pozbawionego kłamstwa, a dziwnego jak sen, w którym przez wypadki niczym życiowo nieusprawiedliwione, śmieszne, wzniosłe czy potworne, przeświecałoby łagodne, niezmienne, z Nieskończoności promieniujące światło Wiecznej Tajemnicy Istnienia". Pojęcia Tajemnicy, ciemności, niezrozumienia stają się podstawowymi kategoriami w przedstawieniu Jarockiego. Wściekła, rozszalała teatralność zawsze jest bliska rzeczywistości. Na pewno nie są z literatury: mrok, ból, ludzkie szaleństwo i niema rozpacz samotnego człowieka. "Sztuka jest zawsze czymś więcej, i właśnie w tym co przekracza interpretację, jest najbardziej sobą". A to coś trudno opisać, ująć w pojęcia, zaszufladkować - choć jest. Jarocki odczytuje "Ślub" jak dramat nadrealistyczny, oniryczny, w pojęciach sennego marzenia, psychoanalizy, mitów literackich. Ma do dyspozycji różne klucze interpretacyjne: Freuda, Junga, Jaspersa. Nie tyle ich próbuje, ile uświadamia widzowi możliwości ich użycia czy raczej niezupełną ich przydatność.
"Cały Ślub - to cytat z Gombrowicza jest projekcją pewnej walki wewnętrznej, toczącej się w Henryku bitwy między światem, który się kończy i światem nowym, który się zaczyna i gdzie nie ma już Boga. Henryk nie ma zaufania do swojego snu, w którym dom rodzinny staje się karczmą, a jego narzeczona dziewką karczemną; on nie wie, czy to, co widzi, jest światem realnym". Sytuacja Henryka tak jak ją widział Gombrowicz - stawała się ilustracją sytuacji ogólniejszej, odnoszącej się do całego rodzaju ludzkiego. Pokazywała chaos intelektualny, moralny, polityczny, w jaki świat wkraczał po drugiej wojnie światowej. Historia Henryka w zamierzeniu pisarskim miała odmalować lęki i zgrozy człowieka wobec świata nadchodzącego, w którym on sam sobie będzie Bogiem i panem". W "Rozmowach z Dominikiem de Roux" Gombrowicz podaje nam klucz do zrozumienia "Ślubu", do jego metafory. Jest nim: "przejście od świata opartego na boskim autorytecie, boskim i ojcowskim, do nowego, w którym wola jego, Henryka, ma być boską wolą stwarzającą... jak wola Hitlera, Stalina". W szkicu "Byłem pierwszym strukturalistą", napisanym po francusku (przekład: Maciej Broński), zauważy, że mimo podobieństw ze strukturalistami odróżnia go od nich inny punkt widzenia, inne doświadczenie. Oni poszukują swych struktur w kulturze, on w bezpośredniej rzeczywistości. "Mój sposób patrzenia miał bezpośredni związek z ówczesnymi wypadkami i hitleryzmem, stalinizmem, faszyzmem... Byłem zafascynowany groteskowymi i przerażającymi formami, które powstawały w sferze międzyludzkiej, niszcząc wszystko, co dotychczas czczono. Wyglądało to, jak gdyby ludzkość zakończyła jedno stadium rozwoju i wkraczała w nowe: świadomego tworzenia swej formy. Odtąd człowiek mógł się robić, fabrykowano dowolne prawdy, ideały, fanatyzmy, ba, najintymniejsze uczucia... Człowiek wydał się pszczołą, zamiast miodu wydzielającą nieustannie formę. Kształtował siebie to pustce".
Chaos, w którym się dziś pogrążamy, rozpad starych struktur politycznych i powstawanie nowych, nadzieje i lęki z nimi związane, wędrówki ludów w poszukiwaniu chleba i wolności, kruszenie się starych wiar i pustka duchowa, którą w sobie odkrywamy, jakże to wszystko przypomina krajobraz powojennej rzeczywistości i zarazem sprzyja żywemu odbiorowi przedstawienia, zapraszając widza do refleksji o podstawowych problemach ludzkiej egzystencji, uwięzionej w świecie obrzydliwym i przerażającym, gdzie wszystko "przeinaczone, wykręcone, zrujnowane, wypaczone". Proces wewnętrznego szaleństwa, który toczy się w duszy Henryka, zatrzymuje się na chwilę w lirycznej sekwencji wspomnień, w obrazach ciepła rodzinnego i spokoju, wywołanych z klisz pamięci. Przez okno otwarte przez Władzia, muieszczone w boku sceny, dochodzą odgłosy piania koguta, ryczenia krów, brzęczenia pszczół. Scenę zalewa łagodne światło rodzącego się świtu. Po Normie Nocy że użyjemy pojęć Jaspersa - następuje Norma Dnia, która ukazuje wszystko we właściwym porządku. Kiedy drugi raz uchyla to okienko Matka, słychać strzały karabinów i zlewające się ze sobą okrzyki tłumów. Te wszystkie wtargnięcia świata zewnętrznego, to sygnały reżysera, że nie jesteśmy całkowicie w krainie snu, rojeń i fantazmów.
Jarocki buduje przedstawienie "z napięć formy, z jej związków kombinacji, rymów i rytmów wewnętrznych", tak jak marzyło się to autorowi "Ślubu", poszukując w nich odpowiedników "stwarzania się Historii", która "posuwa się naprzód jak pijana i senna". Ta Historia krzyczy i szlocha. Wygłupia się i przedrzeźnia. Deformuje postaci. Zamienia im role i statusy społeczne. Parodiuje zachowania się i odezwania. Dokonuje na przemian rytualizacji i demitologizacji zdarzeń.
Rzemiosło aktorskie w spektaklu Jarockiego jest na najwyższym poziomie. Absolutnie sprawne wobec zadań postawionych przez reżysera. Znakomite w wygrywaniu wszystkich subtelności tekstu literackiego, jego zmiennych melodii, dłuższych i krótszych pauz, zatrzymań i spadków rytmicznych, akcentów semantycznych, nagłośnień i ściszeń, krzyków i szeptów, milczeń o porażającej sile dramaty-czności. Zabawne są pojedynki na miny, gesty i pozy. Choreograf wyznaczył im dokładny rysunek ruchu, wpisując go precyzyjnie w z góry zaplanowaną przestrzeń.
Sugestywne postaci tworzą Jerzy Trela (Ojciec Król), Danuta Maksymowicz (Matka i Królowa), Dorota Segda (Maria Służąca i Księżniczka), Szymon Kuśmider (Władzio - Przyjaciel i Dworzanin), Krzysztof Globisz (Pijak), Bolesław Nowak (Biskup Pandulf), Aleksander Fabisiak (Kanclerz). Szczyty aktorstwa otwiera przed widzem Jerzy Radziwiłowicz. Jego Henryk to kreacja z największych w historii inscenizacji "Ślubu", będąca zapisem logiki i żywiołu, precyzji i spontaniczności, dyscypliny i improwizacji. Jest sztuczny, teatralny i bardzo prawdziwy, błazeński i dramatyczny, wzniosły i trywialny, trzeźwy i szalony. Wspaniale operuje swoim głosem, jego szeroką skalą i barwą. W monologach Henryka, kiedy aktor zwraca się twarzą do widowni, jakby się przed nią żalił i skarżył na coś, co jest poza i ponad nim, kończy się rytuał gry, udawania, kłamstwa. Pozostają bezradność i lęk człowieka przerażonego. Przerażonego swoim szaleństwem, zamkniętego szczel nie we własnej skorupie i niemożnością samotnego metafizycznie. Końcowa scena przedstawienia "Ślubu" pokazuje Henryka na pustej scenie w geście wyciągniętych do góry rąk, geście błagalnym o czyjeś dotknięcie, które jednak nie nastąpi. Radziwiłowicz gra tę scenę naturalnie i prosto, jakby nie należała już do teatru. I to jest wstrząsające.