Artykuły

Wszystko przez Marcela

Zakochali się w pantomimie. Dla Marcela Marceau rzucili Polskę i wyjechali do Paryża. Świdniczanin Jacek Sikora przywiózł z Francji czekoladę. Bogdan Nowak swoją magiczną substancję - glinę - znalazł na miejscu, w Bolesławcu - Magda Piekarska pisze o dwóch mimach, którzy przejechali cały świat, żeby wrócić do korzeni.

Bogdana Nowaka ze słynnym mimem połączyło 16 lat współpracy. Jacek Sikora spędził w szkole Marcela Marceau [na zdjęciu] tylko rok. Ale dla obydwu to pantomima była punktem zwrotnym w życiu. Sprawiła, że ruszyli w podróż dookoła świata, która zaczęła się i kończy na Dolnym Śląsku. Bez niej nie byłoby świdnickiej Chocoffee, czekoladziarni Sikory, i wymyślonej przez Nowaka Gliniady, imprezy, dzięki której o Bolesławcu zrobiło się głośno w całym kraju. Dwaj mimowie nigdy się nie spotkali. Ale mówią jednym głosem: - Właśnie tu, całkiem niedawno, zrozumiałem, że jestem spełnionym człowiekiem.

Drewno pan nie jest

Dzieciństwo Sikory powinno mieć smak kręconych przez ojca lodów malaga. Do świdnickiej cukierni Krasnal przy ul. Komunardów na lody przyjeżdżało pół Wrocławia. Ale Jacek nie zachwycał się lodami. Może dlatego, że praca w cukierni sprawiała, że ojciec w domu był właściwie nieobecny.

Bardziej niż do cukierni ciągnęło go do teatru. Kiedy podczas szkolnej wycieczki do Wrocławia zobaczył "Rycerzy króla Artura" Pantomimy Henryka Tomaszewskiego, wiedział już na pewno: chce zostać mimem. Przez całe liceum biegał po lekcjach na zajęcia z pantomimy w domu kultury. Ale po maturze trafił na Akademię Medyczną do Wrocławia. Kiedy jednak Tomaszewski ogłosił nabór do zespołu, rzucił studia i zaczął się przygotowywać do egzaminu.

- Drewno pan nie jest, ale szukamy wyższych aktorów - usłyszał od niego. Załamał się, ale nie trwało to długo. Nawiązał kontakt ze szkołą Marcela Marceau w Paryżu.

Nowaka także wygnała z kraju złość. Może nigdy nie ruszyłby się z Bolesławca, gdyby nie śmierć ojca, kierowcy w PTTK. W 1978 r. posprzeczał się na wycieczce z kierowniczką domu kultury, żoną partyjnego kacyka. - Policzymy się, panie Nowak - usłyszał. Miesiąc później znaleziono go martwego. Śledztwo nic nie wykazało. -Wszyscy ciężko to przeżyliśmy, zwłaszcza mama. Panicznie bała się o mnie. Dlatego wyjechałem do Warszawy.

Na przygodę z pantomimą namówił go kolega, bard Tomasz Wachnowski. "Idź tam, jesteś giętki jak guma" - powiedział, kiedy usłyszał o naborze. - Poszedłem i zakochałem się od pierwszego wejrzenia - wspomina.

Wtedy nie myślał jeszcze o emigracji. Ale pewnego dnia wezwano go do prokuratury w sprawie ojca. "Przykro mi, panie Nowak, umarzamy sprawę" - usłyszał.

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Na korytarzu poryczał się jak dziecko - z wściekłości, żalu, niemocy. Pomyślał, że nie chce dłużej żyć w Polsce. - Wyjeżdżałem z myślą, żeby nigdy już tu więcej nie wracać.

Dookoła świata

Sikora miał szczęście. Francuską wizę dostał dwa tygodnie przed terminem egzaminu. Dostał się, znalazł tanie mieszkanie w centrum Paryża. Jednak po roku przeniósł się do innej szkoły, prowadzonej przez Etienne Decroux.

- Marceau prowadził szkołę dzienną, a ja musiałem zarabiać na życie - tłumaczy. Pracował jako kierowca, hotelowy portier, pracownik biura nieruchomości. Bywało, że spał 2,5 godziny na dobę.

Kiedy Nowak znalazł się w Paryżu, też od razu pobiegł do szkoły Marceau. Ale nie było go stać na czesne. Pracował jako budowlaniec, pokojowy w hotelu i sprzątał pociągi, żeby utrzymać rodzinę. Szczęśliwy traf chciał, że po jakimś czasie żona znalazła pracę w paryskim domu mody. Zaczęła dobrze zarabiać. I namówiła go, żeby jednak spróbował. Zdał egzamin i trafił do zespołu Marceau.

- Połączyło nas tysiące zagranych spektakli - opowiada. - Ale nie tylko: mam wrażenie, że szukałem w nim drugiego ojca. Kiedy mówił do mnie: "mon fils", cały rosłem.

Razem z Marceau objechał kilkanaście razy świat dookoła: Japonia, Meksyk, Indie, Australia, Nowa Zelandia. - Mnóstwo wrażeń i szalona satysfakcja - wspomina.

Wszystko do zrobienia

Sikora wrócił do Polski po czterech latach. Był początek lat 90., wydawało się, że przemiany otwierają nowe możliwości. - Najpierw ruszyłem do Tomaszewskiego, bo wciąż marzyłem, żeby znaleźć się w jego zespole. Ale zobaczyłem spektakl i magia uleciała - wspomina.

W Warszawie prowadził zajęcia w szkole aktorskiej, był asystentem Tadeusza Łomnickiego, współpracował z Maciejem Wojtyszką. Bywało, że przez dwa tygodnie pracy w telewizji zarabiał sześć miesięcznych średnich pensji, a potem przez pół roku nie miał co robić. Przeżył kolejny zachwyt - teatrem Gardzienice. Podróżował z zespołem po Europie. Ale nie widział tam dla siebie miejsca.

Wracać do Polski? Taka myśl długo nie przychodziła Nowakowi do głowy. - Po 1990 r. mogłem już tu przyjeżdżać. Znalazłem zapyziałe, brudne miasto. Ale odezwała się nostalgia - za dzieciństwem, korzeniami. Potem tych wypraw było coraz więcej. Ładowałem baterie pozytywną energią. I czułem, że tutaj wszystko jest do zrobienia.

W 1995 r. przyjechał z Marceau do Polski: Kraków, Wrocław, Poznań, Warszawa. Trzy lata później razem z kolegami odszedł od mistrza. Powód? Banalny - pieniądze, a właściwie zatrudniana przez mima księgowa. - Rozstaliśmy się w przyjaźni - zaznacza.

Już solo występował z własnymi spektaklami. Z sukcesami - m.in. I nagrodą na festiwalu w Johannesburgu. - Ale zaczęło mnie nosić - dodaje. - Zwłaszcza kiedy rozstałem się z żoną: wyjechała do RPA, zabierając syna.

Czas wydorośleć

- Po Gardzienicach zakończyłem przygodę z teatrem - przyznaje Sikora. - Do tego stopnia, że przez 12 lat nie obejrzałem żadnego spektaklu. Może to był uraz. A może świadomość, że nie ma we mnie wystarczająco dużo aktora. W pewnym momencie powiedziałem sobie: "Skończ być dzieckiem, czas wydorośleć".

Firma L'Oreal szukała specjalisty ds. logistyki. - Wykorzystałem cały kunszt aktorski, żeby przekonać ich, że się świetnie do tego nadaję. Chociaż przed spotkaniem musiałem sprawdzić w słowniku, co to jest logistyka. Kilka dni wystarczyło, żeby stwierdzić, że to nie dla mnie.

Ze specjalisty ds. logistyki stał się kontrolerem budżetu. Tu było jeszcze gorzej - pierwszego dnia skasował całą bazę danych firmy. Potem został szefem artystycznym. Sześć lat kolorowego zawrotu głowy: sesje zdjęciowe, szkolenia fryzjerów, pokazy mody. Ale po tych latach zdał sobie sprawę, że praca w wielkim koncernie to pułapka. - Awans był niemożliwy - wyżej zaczynał się wyścig szczurów. A na to nie miałem ochoty.

Decyzję o rzuceniu firmy podjął po wyjeździe na Syberię. Zimą, na pięć tygodni, z czego osiem dni spędził w lesie, w drewnianej chatce szerokości łóżka, w zupełnej samotności. Na zewnątrz minus 38 stopni. - Życie na Syberii jest jak mantra - codziennie robi się to samo, umysł uwalnia się od rozwiązywania problemów - mówi. - Po tych ośmiu dniach wiedziałem, że odejdę z firmy.

Postanowił wrócić do Świdnicy. Ojciec wciąż prowadził Krasnala, cukiernię przy Komunardów. - Może warto byłoby przejąć ten interes? - pomyślał.

Glinoludy zdobywają Berlin

Nowak też miał przygodę z wielkim biznesem: związał się z dziewczyną, która w Alzacji pracowała w fabryce tkanin. Pomyślał, że spróbuje sprzedawać je w Polsce. Kupił całego tira i wszedł w świat biznesu. Wtedy jeszcze mieszkał w Paryżu. Do Polski przyjeżdżał tylko handlować.

W czasie wizyty w Bolesławcu z okna mieszkania na Komuny Paryskiej oglądał poniemiecką willę z napisem "na sprzedaż".

Do środka odważył się wejść dopiero na dzień przed przetargiem. - Ruina: woda po kostki, grzyb na ścianach, przegniłe stropy - wspomina. - Ale ja widziałem tam ściany z piaskowca ukryte pod tynkiem. Początkowo myślałem o hotelu, ale zrozumiałem, że piwnica to znakomite miejsce na artystyczny pub.

W 2002 roku sprzedał paryskie mieszkanie i kupił marzenie o Piwnicy Paryskiej z Bolesławcu. Remont kosztował cztery lata pracy i mnóstwo pieniędzy. Od dwóch lat w pubie spotykają się artyści z okolic Bolesławca i koncertują zespoły z Francji.

Ale właściciela roznosiła energia - szukał czegoś, co wypromowałoby miasto. Wtedy przypomniał sobie, jak u Marceau przygotowywał etiudę. W domu żona zrobiła sobie maseczkę z gliny - paryżanki się nią smarują, bo świetnie robi na cerę. Wyszedł w takiej masce na scenę i zrobił furorę. - A Bolesławiec przecież powstał z gliny, mamy najlepsze w Europie iły, każdy pracownik ceramicznych manufaktur jest w pracy biały od stóp po głowę.

Pomysł chwycił - na pierwszą edycję Gliniady przyszło mnóstwo ludzi, uczniowie szkół, starsze panie i 60-latek, który całe życie przepracował w ceramice. Wszyscy pozwolili się wysmarować gliną. W tym roku, podczas drugiej edycji Gliniady, ślub glinoludów przyniósł imprezie jeszcze większy rozgłos.

W maju glinoludy pojechały do Berlina na Karnawał Kultur. "Berliner Zeitung" napisał, że Polacy przyjechali promować swoją małą ojczyznę. Mieli najtańsze kostiumy, a mimo to zrobili furorę. Zajęli siódme miejsce na 121 zespołów z całego świata.

Diablo słodko

Świdnicki Krasnal pewnie do dziś byłby Krasnalem, gdyby nie kolejna francuska wyprawa Sikory, w 2003 r., jako tłumacza grupy młodych cukierników. W małym miasteczku odkrył czekoladziarnię. Na 50 m kw. sklep i pracownia. Prowadził ją starszy pan: łysiejący, w butelkowych okularach, z brzuszkiem i w kaftanie brązowym od czekolady.

- I te kobiety, które przychodziły - wspomina Sikora. - Robiły do niego maślane oczy, na mnie nie zwracając uwagi. Wiedział, jaki smak im zaproponować, żeby wychodziły rozanielone. Pomyślałem, że jest w tym magia. I że też tak chcę. Przeszedłem przez szkolenia we Francji i w trzy miesiące po powrocie otworzyłem Chocoffee.

Pierwsza była pralinka z miętą, klasyczna. Potem diablo, z chilli podkreślającym smak czekolady. I kolejne smaki: ser pleśniowy, pomarańcza z pieprzem, czerwony baron o smaku maliny z chilli. Piernik i pomarańcza z imbirem na Boże Narodzenie, na lato malina i truskawka.

Na początku wszyscy pytali o pączki z Krasnala i zastanawiali się, kto w Świdnicy kupi drogie pralinki. Ale pomysł chwycił - maleńką czekoladziarnię zaczęli szturmować klienci. Dziś jest już sześć lokali w kraju, wkrótce powstaną cztery kolejne. Ale w witrynie przy Komunardów nie ma już pralinek. Lokal ma nowego właściciela, bo manufaktura przestała się w nim mieścić. Z 16 m kw. pracowni przeniosła się do 500-metrowego budynku. Sikora nie jest już właścicielem firmy - to spółka akcyjna, której jestem prezesem. A dawny mim znów wykorzystuje aktorski talent - ma program na kanale telewizyjnym kuchnia.tv. Jako Słodki Drań pokazuje, jak osłodzić sobie życie.

Króliczek czeka za zakrętem

- Ciekawiej jest gonić króliczka, niż łapać go - mówi Nowak, a Paco, afrykański pies na lwy, imponująca rozmiarami maskotka Piwnicy Paryskiej, przeciąga się, ziewając na swoim fotelu. - Wciąż mam kilka marzeń do spełnienia. Chciałbym, żeby Bolesławiec stał się żywym organizmem, który tętni jednym rytmem. Gliniada może w tym pomóc. To taki tani i efektowny karnawał. Po drugie, chcę wrócić do teatru. Skończyłem pięć dych, czuję się dobrze fizycznie, grywam swoje spektakle. Marceau był najlepszy, jak miał 50, 60 lat. Daję sobie jeszcze rok. Wtedy spróbuję. Gdzie? Jasne, że tutaj. Nie potrzebuję szukać w świecie czegoś, co mam na miejscu.

Sikora odbiera kolejny telefon ze swojej fabryki czekolady: - Chciałem być jak ten Francuz w butelkowych okularach i fartuchu, a dopadł mnie biznes - wzdycha. - Nigdy dotąd nie pracowałem tak ciężko, ale też nigdy nie miałem takiej satysfakcji. Tu się sumują wszystkie moje doświadczenia: biznesmena, aktora, cukiernika. Nie wiem, co się jeszcze wydarzy. Życie jest dla mnie drogą - za każdym zakrętem może czekać coś nowego. Marzenia? Nie mam marzeń, mam pasje, które realizuję. Chciałbym jeszcze kiedyś wrócić na Syberię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji