Play Wajda
DO PROGRAMU przedstawienia "Play Strindberg" w Teatrze Współczesnym dołączono tekst Fried-richa Durrenmatta pt "Sprawozdanie", w którym autor dość dokładnie omawia okoliczności powstania tej sztuki. Tak, nie zawaham się powiedzieć: sztuki, zamiast mówić: przeróbki, pastiszu, persyflażu. Porównanie "Tańca Śmierci" Strindberga i "Play Strindberg" Durrenmatta ukazuje jasno drogę rozumowania dramaturga i przekonywa, że jego dzieło, to raczej polemika ze Strindbergiem, pisana z egzemplarzem "Tańca Śmierci" w ręku.
Zresztą nie tylko polemika. Odzierając Strindberga z jego metafizyki ("plusz + nieskończoność" - jak pisze Durrenmatt), który to proces dokonywany jest przez człowieka, który stawia siebie ponad opisywanymi wydarzeniami i wie, że jest mądrzejszy od bohaterów, nie sposób nie skłonić się w stronę ironii a nawet drwiny. Ale o dziwo, nie jest to drwina ze Strindberga. Z kogo? Może po trosze z widzów, którzy tak chętnie śmieją się na "Play Strindberg"?
Durrenmatt wziął ze Strindberga postacie dramatu, wziął jego zamysł fabularny: powolne dogorywanie męża, rozkład rodziny - ale opowiedział to wszystko "własnymi słowami". Zaostrzył sytuacje i dialogi, wydobył "wnętrze" bohaterów całkiem na zewnątrz, może nawet trochę przerysowując ich charaktery, zaś przede wszystkim przeniósł "Taniec Śmierci" ze sfery życia i rzeczywistości, do sfery umowności, a więc zabawy, gry, sportu nawet. Nie bez znaczenia jest podział dramatu nie na tradycyjne sceny czy akty, ale na rundy. U Durrenmatta walka, która w pierwowzorze była walką na prawdziwe życie i prawdziwą śmierć staje się walką czysto sportową. Argumenty stają się ciosami, których zadawanie bawi autora, zaś widzów - jak każdy aport - podnieca, wciąga i takie "w jakiś sposób" bawi, tyle, ze po wyjściu z teatru doświadczają uczucia, jakie zapewne musi towarzyszyć wyjściu z meczu bokserskiego: że było się jednak świadkiem widowiska dość krwawego i takie strasznie zabawne to chyba nie jest.
Ale w teatrze bawimy się świetnie. Na pozór jest tak, jakby autor zrobił połowę roboty za reżysera, dał mu egzemplarz "podkreślany", skondensowany, czysty. Nieprawda. Dopiero ten "czysty" na pozór dramat, dzieło wspaniałego fachowca, który zęby zjadł na teatralnych chwytach (doświadczenie z dogorywaniem miał np. w "Meteorze"), wymaga dużej pracy od reżysera i to reżysera z prawdziwego zdarzenia. A więc nie takiego, który powie skąd wyjść na scenę i którędy się wycofać, ale który - zrozumiawszy głęboko materiał, nad którym pracuje - znajdzie wyraz sceniczny własnego stosunku do Durrenmatta, a poprzez niego do Strindberga. Jeśli zważymy, jaki to kawał historii literatury, łatwo stwierdzić, że praca to niełatwa.
Wykonał ją w Teatrze Współczesnym Andrzej Wajda.
W widoczny sposób uderzył go i zajął w "Play Strindberg" element zabawy, gry właśnie. Wykorzystał go do maksimum. Wykorzystując bogate doświadczenie reżysera filmowego, wyposażył przedstawienie w niezliczoną ilość chwytów, pomysłów, które pozwoliły przypomnieć sobie, że istnieje coś takiego jak teatralna reżyseria. Znakomity jest efekt z migającym światłem, zatrzymującym ruch postaci w rozmaitych fazach, niemniej wspaniała scena przeglądania rodzinnego albumu z fotografiami rzutowanymi na tiul w tle, wszystkie efekty dźwiękowe, od zaskakującego początku przedstawienia poczynając, nie mówiąc o znakomitym pomyśle zastosowania w tle (Andrzej Wajda jest bowiem także scenografem przedstawienia) krzywych zwierciadeł, które odbijają zniekształcony obraz widowni. To wszystko niesłychanie wzbogaca teatralną materię sztuki. Tak jak sam dramat jest popisem maestrii dramatopisarskiej Durrenmatta, tak spektakl staje się popisem maestrii reżyserskiej Andrzeja Wajdy, staje się jego własną zabawą w teatr, czymś w rodzaju "Play Durrenmatt" w aranżacji Andrzeja Wajdy.
A jest to aranżacja na najlepsze instrumenty.
W przedstawieniu oglądamy trio aktorskie, jakie rzadko można obejrzeć w komplecie. Można powiedzieć, że na ogół Warszawa ma szczęście do aktorów. Może aż za duże - to rozpieszcza. Ale nawet tu, gdzie kreacje nie są takie znowu rzadkie - ten koncert musi budzić podziw najwyższy i najwyższe pochwały, dla których aż trudno dobrać słów, aby nie zbanalizować tego, co rzeczywiście powinno wyrazić najszczersze i najdonioślejsze odczucia.
Przede wszystkim Tadeusz Łomnicki. W roli Edgara pokazuje niebywały wprost warsztat aktorski. Bogactwo środków wyrazu, intonacji, a wreszcie efektów czysto formalnych, raz jeszcze zwraca uwagę na ludyczną, zabawową stronę całej sprawy Strindberg - Durrenmatt - Wajda. Kreacja Tadeusza Łomnickiego jest bowiem z jego strony także czymś w rodzaju zabawy. Wydaje się, że aktor igra z własnymi niebotycznymi możliwościami. Jest w tym coś z żonglerstwa - jakże szlachetnej, niedocenianej sztuki. Wydawać by się mogło, że aktor powinien grać tę rolę raz na tydzień, a resztę dni odpoczywać, lecząc nadszarpnięte struny głosowe (niemal dwie godziny krzyku) i nareszcie równo oddychając na scenie - kilka scen omdleń, połączonych z kilkuminutowymi wstrzymaniami oddechu, purpurowieniem i blednięciem na przemian). Tymczasem Łomnicki najspokojniej w świecie gra "Strindberga" dzień w dzień, dając tym samym do zrozumienia, że przecież to tylko zabawa i wca-
le go to nie męczy. A przecież jest to rola przemyślana jednocześnie do najdrobniejszego szczegółu, nie ma tam ani jednej intonacji, ruchu ręki czy poruszenia ciałem, spojrzenia - które by czemuś nie służyło, nie miało celu. Mądra jest ta zabawa panów Wajdy i Łomnickiego! Wróżę, że ta kreacja
pozostanie w historii polskiego teatru choćby przez dwie sceny: jedzenie kolacji (dziesięć minut ciszy, same spojrzenie a na sali napięcie nie spadające ani na chwilę) oraz odtańczenia "Wejścia Bojarów" z nadludzkim dynamizmem, a jednocześnie groźne, i - wbrew Durrenmattowi - trochę z domieszką "nieskończoności".
W roli Alicji z kolei Barbara Krafftówna pokazała swój wspaniały kunszt. Rola poprowadzona była cieniutko, najbardziej może ironicznie w całym przedstawieniu. Nieszczęśliwa, choć może nie całkiem bez skazy żona, czekająca na śmierć męża w ujęciu Barbary Krafftówny nie miała w sobie nic demonicznego. Strindbergowska Alicja ściągnięta na ziemię, ale przez to jakże uczłowieczona. Poza tym Barbara Krafftówna potrafiła znakomicie wydobyć pokłady humoru tkwiące w pastiszo-żarcie Durrenmata, w tej zabawie scenicznej, gdzie taką rolę odgrywają gwałtowne riposty, zaskakujące pointy, których ta właśnie aktorka jest mistrzynią. To także kreacja, może mniej efektowna, mniej ewidentna, ale może nieco bardziej "czysto aktorska", złożona, cieńsza.
Nie najłatwiejsza rola przypadła trzeciemu z tej znakomitej trójcy Andrzejowi Łapickiemu. Jak u Strindberga, tak i u Durrenmatta Kurt stale pozostaje nieco w cieniu Edgara. Chociaż w "Play Strindberg" został potraktowany jako dużego formatu gangster, układ pomiędzy mężczyznami nie uległ zmianie. To raz. Po drugie, Kurt jest najbardziej normalną postacią całej sztuki. Stoi nieco na zewnątrz, spełnia rolę obserwatora. Nie jest łatwo przebić się przez tę rolę, stać się zauważalnym w takim stopniu. jak tamtych dwoje. A jednak Andrzej Łapicki dokonuje tego. Czy w kilku swoich znakomitych popisach solowych (przemówienie do tłumów, sceny filozofowania Alicji i Edgara), czy w innych momentach przedstawienia, kiedy jako postać pczostaje nieco na uboczu, daje dowód wspaniałego aktorskiego kunsztu a ponadto trudnej umiejętności operowania środkami najmniej wymyślnymi i osiągania za ich pomocą efektów nie mniej znakomitych, jak świetni partnerzy we wdzięczniejszych rolach.
Troje aktorów i reżyser dało nam popis wielkich, wspaniałych umiejętności teatralnych, oraz wielkiego, wspaniałego poczucia humoru. "Play Strindberg" we "Współczesnym" to teatralna perła, błyszcząca niefałszowanym blaskiem głębokiego przemyślenia tej nie tak znowu niefrasobliwej teatralnej zabawy.