Pustka po drugiej stronie lustra
"Alicja" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Warszawa Centralna. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.
"Alicja" Pawła Miśkiewicza wg Lewisa Carrolla zaciekawia oko, ale nuży umysł. Wyważa otwarte drzwi.
Paweł Miśkiewicz może być pewien, że scenografia jego spektaklu jest imponująca, a może nawet najlepsza w ostatnich latach w polskim teatrze.
To zbiegająca się w głębi sceny perspektywa statku kosmicznego. Po lewej stronie pęcznieje rozłożysty i ciężki bar z marmurową ladą. Po prawej aktorzy w fotelach przylgnęli do okien i wpatrują się w tajemniczą kosmiczną noc. Zarówno okna, jak i półki na bagaże powyżej nich są nienaturalnie powiększone. Jakby statek, niczym bohaterka Carrolla, połknął cudowne ciastko i urósł do gigantycznych rozmiarów.
Aby zwiększyć efekt perspektywy, strop sceny został obniżony i zrytmizowany pulsami jarzeniówek. Dominuje kolor marchewkowy z marzeń Białego Królika. Włosy Barbary Krafftówny, Alicji wracającej po latach, również są takiego koloru.
Wszystko można dokładnie obejrzeć, bo uwertura aktorskiego milczenia trwa tak długo, że kilkakrotnie zdążyłem policzyć: foteli jest 17. I poczuć obawę, że w spektaklu spodoba mi się tylko scenografia.
Nie mam wątpliwości, że Miśkiewicz podjął się arcytrudnego wyzwania. Przez dwie godziny stara się skupić uwagę widzów, bawić ich, przerażać, zaskakiwać - obrazami i dialogami piętrzącymi skalę absurdu wyżej, niż sięgają Himalaje. Z premedytacją, zgodnie z Carrol- lem, niszczy w zalążku każdy przejaw realistycznej akcji. Szuka formy dla logiki szalonego snu i życia, które go fascynują. Ale gdy chce je opisać, grzęźnie w niewypowiedzianym. Możemy tylko wierzyć na słowo, że to, co zamierzył, miało być wspaniałe, niesamowite.
Osoba scenografki i autorki kostiumów Barbary Hanickiej, a także afabularna, eksperymentalna gra aktorów wywołują skojarzenie z najtrudniejszymi spektaklami Jerzego Grzegorzewskiego. Krzysztof Dracz jako Kot z Cheshire pręży się w kocich ewolucjach i zniekształca wyraz twarzy szkłem powiększającym. Joanna Szczepkowska nie tylko grała Białą Królową z nagimi plecami, ona nią była. Zmieniała rytmy w balansowaniu ciałem jednocześnie z akcentami w słowach. W surrealistycznym klimacie odnalazł się Henryk Niebudek, rozkosznie rozkojarzony Suseł. Katarzyna Figura dumnie zakrywała ciało obcisłym kombinezonem Czerwonej Królowej. Świetny był Biały Królik Łukasza Lewandowskiego. Grał ze świadomością aktorską i inteligencją młodego Holoubka.
Na kilka minut wyszli na scenę cyrkowcy przebrani za Kumotrów i dali popis sztuczek. Znicz z ogniem ze wstążki, i owszem, bardzo ładny. Ale młoda Alicja Klary Bielawki o wyglądzie dziewczyny z prerafaelickich obrazów mówiła i siedziała na bagażowej półce jak martwa lalka. Kiedy śpiewano po angielsku, czułem się jak w polonijnym klubie.
Wyjątek stanowiła Barbara Krafftówna. Z dwóch godzin warte zapamiętania były tylko jej słowa, że najbardziej niezrozumiałe życie po drugiej stronie lustra jest lepsze od tego normalnego.
Ze sceny na scenę nabiera wyrazistości wątek odmienności - seksualne transgresje z Dumem i Dee w sukienkach, splątanych w atletyczno-seksualnych figurach. Ale zamiast wielkiego spektaklu oglądałem bladą kopię Krystiana Lupy w technikolorze. Tylko barwy kostiumów były jaskrawe.
Manifest dyrektorski Pawła Miśkiewicza wydaje mi się anachroniczny. Żyjemy po Beatlesach, The Doors i Warholu. Od czasu książki Carrolla świat przeżył rewolucję seksualną i narkotyczną po pięć razy. Drzwi na drugą stronę świadomości zostały wyważone. Teraz warto mówić o kosztach eksperymentów, tak jak to robi Krystian Lupa w "Fabryce".
Znudzonym widzom w Dramatycznym pozostaje liczenie foteli.