"Nowy" - mity i rzeczywistość
- W repertuarze są prawie wyłącznie adaptacje, czyli "coś", co wymaga znalezienia języka, co trzeba konstruować od początku. Wszystkie nasze przedsięwzięcia są ryzykowne, ale jeśli w pierwszym sezonie odważnie nie skoczymy w przepaść, to później tym bardziej nie będziemy się odważać - mówi ZBIGNIEW BRZOZA, dyrektor Teatru Nowego w Łodzi.
O Teatrze Nowym mówi się teraz nowy Teatr Nowy albo Teatr Nowy całkiem nowy. Ale są jeszcze zaszłości, na przykład w postaci procesów ze zwolnionymi aktorami.
- Właśnie się procesy skończyły.
Dużo ich było?
- Nie, dwa procesy z ośmioma aktorami i jeden z jednym.
To nie wszyscy zwolnieni poszli do sądu?
- Nie.
A zwolnił Pan ile osób?
- Trzynaście. A trzy zwolniły się same.
Ile osób liczy teraz zespół?
- Dwadzieścia cztery. I nadal jest olbrzymi.
Dlaczego?
- Jest olbrzymi i wymaga wzmocnienia. Ja wyobrażam sobie, że to powinien być zespół 24-27-osobowy, ale aktorów, którzy są na tyle elastyczni, że można z nimi grać cały repertuar. A z częścią naszego zespołu całego repertuaru grać nie można.
A w jakich teatrach można grać, że tak powiem, wszystko wszystkimi?
- Takim teatrem na pewno był Teatr Rozmaitości w Warszawie, na pewno jest Teatr Polski we Wrocławiu, żeby daleko nie sięgać - Teatr imienia Jaracza w Łodzi ma też takie możliwości.
Domyślam się, że repertuar całego pierwszego Pana sezonu w "Nowym" jest Pana manifestem artystycznym. A pierwsza premiera - socjalistyczny produkcyjniak Vaszka Kani - "Brygada szlifierza Karhana", czym jest?
- To jeden z tych tytułów niemożliwych do zrobienia. Mam na myśli to, że tej sztuki obecnie w teatrze nie można wystawić jeden do jednego. To wymaga jakiegoś specjalnego napięcia artystycznego od wszystkich. A z drugiej strony, ma to być przedstawienie zespołowe. Czego w tym teatrze nie było od lat. A po trzecie, jest to odwołanie symboliczne do początków Teatru Nowego: tym tytułem zaczynał Dejmek i otwierał nim pierwszy sezon. Odniesienie się do tamtego mitu założycielskiego wydaje mi się bardzo ważne. Trzeba się w pewien sposób rozliczyć z tym, co tworzyło ten mit. Myślę, że w każdym sezonie czekać nas będzie taka jedna premiera "Dejmkowska".
Z perspektywy historycznej możemy dziś śmiać się, że sześćdziesiąt lat temu, aby otworzyć teatr, trzeba było sięgać po taki tekst.
- Z jednej strony tak. Ale nie możemy się śmiać my, którzy w jakiś sposób jesteśmy przesiąknięci doświadczeniem komunizmu.
Teatr Nowy to podniebne wzloty i haniebne upadki. Część publiczności, a z całą pewnością ta "Dejmkowska", odeszła od teatru. Jak Pan chce "odobrazić" tych widzów?
- Jeśli będziemy rzetelni artystycznie i odważni zarazem, i będziemy mieć wyraźne oblicze teatru artystycznego, to najpierw odejdzie od nas sporo widzów przyzwyczajonych do tego, co było ostatnio, a później - mam nadzieję - zaczną wracać ci widzowie, którzy wcześniej odeszli. I Teatr Nowy znów będzie miał inteligencką widownię. Dla niej chcę robić teatr.
Repertuar, który Pan ogłosił, jest od Wschodu do Zachodu i przez kilka epok...
- ...to dobrze. To się uzasadni na scenie. Ale jednak będą zmiany. Zbyt optymistycznie założyłem liczbę ośmiu czy bodaj dziewięciu premier. Rozgrzewanie zespołu będzie bardziej czasochłonne, niż sądziłem. Z pewnością zrealizujemy siedem, a jedna nie będzie tą zapowiadaną - Łukasz Kos nie zrobi "Trzech cylindrów", ale inny tytuł. Ponieważ jednak nie wie o tym jeszcze zespół, nie mogę powiedzieć, co to będzie. Proszę przy okazji zwrócić uwagę, że w repertuarze są prawie wyłącznie adaptacje, czyli "coś", co wymaga znalezienia języka, co trzeba konstruować od początku. Wszystkie nasze przedsięwzięcia są ryzykowne, ale jeśli w pierwszym sezonie odważnie nie skoczymy w przepaść, to później tym bardziej nie będziemy się odważać.
Pierwsza premiera już w przyszłym tygodniu - "Brygada szlifierza Karhana". A co później?
- W styczniu "Słońce w kuchni" według Iwaszkiewicza w reżyserii Marcina Brzozowskiego, "Przygody barona Munchhausena" w reżyserii Agaty Bizuk i Adama Walnego, w marcu spektakl Piotra Cieplaka - jeszcze bez tytułu i premiera Łukasza Kosa, później "Prom" według "Promu na Gabriolę" Malcolma Lowry'ego w reżyserii Marcina Brzozowskiego i, myślę, "Rękopis znaleziony w Saragossie" w mojej reżyserii.
Czyli planowana premiera "Józefa i Marii" Turriniego wypadła?
- Niestety. I to jest przykre, bo Paweł Szkotak już zaprosił nas z tym przedstawieniem na festiwal. No i nie będzie pretekstu do przyjazdu do Łodzi Turriniego, z którym się przyjaźnię i którego chcę namówić - i myślę, że mi się to uda - do napisania dramatu inspirowanego Łodzią. On już tu był i Łódź zrobiła na nim ogromne wrażenie.
Czyli postara się Pan, by Łódź przeszła do historii dramatu powszechnego?
- Bardzo bym chciał. To pisarz, który może napisać coś bardzo istotnego, a zarazem zaskakującego.
A jak Pan postrzega Łódź?
- To moje miasto, które jest mi bliższe niż utracona przed laty Warszawa. Tu jest wspaniała inteligencja, nie zmajoryzowana białymi kołnierzykami, nie zagoniona, wolna, naturalna, nie sztuczna. Jestem z Łodzią od lat związany, chyba znam to miasto, czuję je. I postaram się, by Teatr Nowy wyrastał z kontekstu Łodzi. To się nie stanie natychmiast, bo nie można się spieszyć, ale chciałbym, by było to czytelne.
Pan ma podpisany kontrakt do grudnia 2009 roku. Nie deprymuje to Pana?
- Nie. Jestem tak umówiony z prezydentem, że jeśli my tu będziemy wykonywać rzetelną robotę, to nie ma powodu do niepokoju. Zresztą, gdybym zakładał, że jestem tu tylko do grudnia 2009, to myślałbym o tym miejscu w sposób zbójecki. A teatru w taki sposób nie można prowadzić. Ja przyszedłem tu budować, a nie niszczyć. Tak więc ten termin ani mnie nie cieszy, ani przeraża.