Artykuły

Kłopoty i niespodzianki

Irlandia - to dzisiaj, obok frankistowskiej Hiszpanii, najsilniej może sklerykalizowany kraj na świecie. Historia tego kraju, w której kwestia narodowa od wieków splotła się z wyznaniową pozwala wytłumaczyć istniejące stosunki, ale nie czyni ich przez to znośniejszymi. Nieznośne stosun­ki wypędzały i wypędzają z Irlan­dii wiele wybitnych jednostek. W tych trzech zdaniach daje się zam­knąć cały komentarz do sprawy Seana O'Casey i jego sztuki "Kogut zawinił".

By nie być gołosłownym, zacyto­wać można jeszcze autobiograficz­ną książkę "Witaj i żegnaj" George'a Moore'a przyciągniętego na jakiś czas do obozu nacjonalistów ir­landzkich, okrzyk "non serviam!" Stefana Daedalusa, bohatera Joyce'owskiego "Portretu artysty", i stwierdzenie Bernarda Shaw z Przedmowy do "Drugiej wyspy Johna Bulla", że mieszkańcom tej wyspy perspektywę wszystkich zagadnień przesłaniają angielskie armaty na dublińskim zamku. Kto nie chciał wraz z Yeatsem czy Lady Gregory, twórcami irlandzkiego odrodzenia w literaturze, celebrować "celtyckich półmroków", albo sam wynosił się z wyspy, albo wynieść się z niej musiał, albo (jak np. J. M. Synge) wysłuchiwał kociej muzyki wrzasków przeciwko szarganiu świę­tości. Przecież nawet sam Yeats od­bierał protesty od kardynałów i studentów-bigotów z powodu swej niewinnej "Księżniczki Kasi".

Sean O'Casey, najwybitniejszy współczesny dramatopisarz irlandz­ki (piszący, o czym trzeba pamię­tać, w dialekcie anglo-irlandzkim, a nie języku gaelskim), potwierdza tylko regułę wypróbowaną na własnej skórze przez jego poprzedni­ków: od r. 1926 przebywa i pisze w Anglii. W jego bogatym dorob­ku, niemal zupełnie nieznanym w Polsce, znajduje się też sztuka oce­niająca ujemnie klerykalizm. Że właśnie sztukę wybrano obecnie do wystawienia - nie powinno dzi­wić, jeśli przypomnimy sobie zna­ną paralelę: Hiszpania - Irlandia - Polska. Od strony pryncypialnej sy­tuacja jest zupełnie jasna.

Zupełnie niejasna może się nato­miast wydać sytuacja literacka zwią­zana ze sztuką. Trzeba dobrze się­gnąć do literatury irlandzkiej, aby zdać sobie sprawę, że np. kwiecistość i poetyckość wysłowienia, ja­ką prezentuje nam w "Kogucie" Go­niec, jest naturalną cechą mówienia Irlandczyków; naturalność, tego sty­lu nie da się zresztą oddać w żadnym języku poza dialektem anglo-ir­landzkim. Dalej: w kraju, gdzie do niedawna kręciły się jeszcze wszę­dzie słynne leprechauny (specjalne celtyckie duszki), wiara we wsze­lakie dziwności staje się równie zwyczajna i konsekwentna jak poe­tycki język chłopów - i równie jak ów język nieprzetłumaczalna. Prze­niesiona z Erinu zmienia się w ciężką i odrażającą "potęgę ciem­noty".

Kłopoty sprawia też sam dramat irlandzki, w którym od samego za­rania splata się importowany z Pa­ryża naturalizm, ostra satyra, wi­sielczy humor płynący z rodzimej gleby i wszechprzenikające upoetycznienie. Twórczość Synge'a z programowym: teoretycznie uzasadnio­nym wychodzeniem poza naturalizm i sięganiem do ludowej cudownoś­ci jest tu najwymowniejszym przy­kładem. W tych warunkach O'Casey nie stanowi wyjątku, a jego prze­chodzenie od metody naturalizującej we wczesnych sztukach z dublińskich slumsów do symbolizmu nie stanowi tylko osobistej dowol­ności pisarza. Chwyty ekspresjonistyczne np. w "Silver Tassie", czy dziejącej się w Londynie "Within the Gates", nabierają u niego specyficz­nie irlandzkiego posmaku. Przy tym wszystkim O'Casey zawsze pozo­staje pisarzem walczącym, u któ­rego z wiekiem ostrość polemiczna nie maleje, lecz wzrasta, a jątrzące sprawy kraju wyrywają z niego po prostu okrzyki, nie miarkowane często żadną uboczną myślą czy kalkulacją.

W "Kogucie" cały ten przekłada­niec zapieka autor w piecu swych żarliwych poglądów. Pozostaje przy tym wiele motywów podanych "na surowo": sprawa upodlenia zagna­nej w ślepy zaułek kobiety, kamie­nowanie przez tłum Magdaleny, czy ksiądz-morderca, który powinien ża­łować za własne, nie cudze grze­chy. Są to właśnie wspomniane już proste odruchy czy okrzyki czło­wieka oburzonego, które sytuacja w Irlandii zresztą aż nadto usprawie­dliwia. Cała natomiast reszta sztu­ki ma fakturę bardziej skompliko­waną.

Już na samej płaszczyźnie cudo­wności widzimy sporo rozmaitych elementów: Kogut należy do świata duchów "wysokich" i poetycznych; zaczarowany cylinder i whisky re­prezentują typowy irlandzki "hu­mor nadprzyrodzony", cud lourdski jest naturalistyczny i polemiczny. Te same warstwy nakładają się wzajemnie na siebie i wymieniają się w samych bohaterach.

Dla teatru sztuka taka jak "Ko­gut zawinił" stanowi ogromnie po­ciągające, ale i bardzo niebezpiecz­ne wyzwanie. Podjął je reżyser Z. Hübner i dyrekcja teatru i w tym leży już pewna zasługa, pełnego je­dnak sukcesu trudno właściwie by­ło oczekiwać. Że, wobec zupełnej obcości dla nas terenu, scenograf zdecydował się odstąpić od werystycznych uwag reżyserskich autora - to chyba dobrze. Taka jednak oprawa, jaką ujrzeliśmy w Teatrze Kameralnym prowadzi konsekwent­nie do uwypuklenia, zarówno groteski, jak i "wysokiej" cudowności. Te właśnie elementy zagrały najle­piej u aktorów. Nierozwiązana po­została natomiast sprawa, co zrobić z tkwiącymi w sztuce kawałami problemowego, krwawego "mięsa". Jak uniknąć powstających tu zgrzy­tów - podpisany nie wie i skłonny byłby dostrzegać w samej sztuce organiczne pęknięcia, które dają się wytłumaczyć i zrozumieć na tle irlandzkim, ale których załatanie na gruncie polskim wydaje się nie­słychanie skomplikowane. Jeśliby nawet reżyseria chciała stonować ostrość scen polemicznych, to nie byłoby to po myśli autora, który chce bić się o to, co uważa za słu­szne bez żadnego dystansu, czy mrużenia oka. Może zresztą w pro­testanckim, czy słuszniej - świec­kim Nowym Jorku, gdzie grano "Koguta" dwa lata temu, problema­tyka sztuki nie wystąpiła z taką palącą aktualnością jak u nas i mo­gła wydawać się mniej ostra. Może bieżąca aktualność polska sztuki po prostu uniemożliwia inne jej gra­nie? A może jednak konsekwent­ne utrzymanie tonu satyrycznej dzi­wności usunęłoby istniejące zgrzyty i przez to wzmogło siłę oddziaływa­nia widowiska? - Może, ale jedy­nym pewnym morałem jest chyba to, że skoro zobaczyliśmy już "Ko­guta", to obecnie grać trzeba nie­wątpliwie znakomite, a mniej kło­potliwe sztuki O'Casey'a: "Pawia i Junonę", "Pług i gwiazdy", i wznowić trzeba "Cień bohatera". Gdy publicz­ność pozna i uzna niewątpliwą wy­soką pozycję autora we współcze­snym dramacie światowym, a tea­try popraktykują ze sztukami ir­landzkimi (w czym świetnie pomo­głoby wystawienie choć kilku rze­czy Synge'a) - czas będzie na po­kuszenie się o eksperymenty z leprechaunami, zwłaszcza tak nieu­chwytnymi, jak w "Kogucie". Z prze­kładami, sądząc po obecnym tłuma­czeniu, nie powinno być kłopotu.

Scena Narodowa przy Placu Tea­tralnym ma obowiązek niejako ex officio pokazywanie publiczno­ści pozycji klasycznych o ustalonej renomie. "Nigdy nie można przewi­dzieć" jest rzeczą klasyczną dla sha-viańskich "sztuk przyjemnych" w sensie ukazywania typowych form pracy dramaturgicznej pisarza. Pro­blematyka sztuki jest nie tylko bła­ha, ale wręcz - antykwaryczna. Toteż sprawozdawca udawał się do teatru z poczuciem spełniania obo­wiązku historyczno-literackiego i kulturalno-oświatowego.

Tymczasem w teatrze i - trzeba podkreślić - wyłącznie dzięki tea­trowi raz jeszcze potwierdziła się żywotność Shawa-człowieka sce­ny osłaniająca starzenie się szokujących ongiś jego idei. Przedstawienie jest w najlepszym tego słowa znaczeniu niezwykle staranne, reżysersko elegancko rozegrane, ży­we i lekkie. Andrzej Szalawski ja­ko wyborny Cranton, Hanna Zembrzuska jako Gloria, Janina Niczewska jako Pani Clandon i Wła­dysław Krasnowiecki jako Kelner każą zupełnie zapomnieć o zwie­trzałych shockingach shaviańskich na temat "walki płci", ojców, matek i dzieci, czy adwokatów-kelnerskich synów. Wszyscy grają z niedostrze­galną stylizacją i cieniutką grote­ską, która czyni role nie tylko stra­wnymi, ale szczerze zabawnymi. Bliźnięta (Aleksandra Zawieruszanka, dublująca Jolantę Czaplińską, i Józef Łotysz) są wdzięczne, żywe, a przy tym - rzecz bardzo ważna - dobrze wychowane przy całym roz­hukaniu. Mieczysław Kalenik (du­bluje Aleksandra Błaszyka) stwo­rzył rolę z postaci idiotycznego den­tysty, pozwalając przy tym odczuć całą wątpliwą kwalifikację tej figu­ry wynikającą z intencji autora, Boon - Igor Śmiałowski i M'Comas - Mieczysław Milecki dopełnili sukcesu, do którego wielce przyczy­nia się też lekka, stylowa i dowcip­na strona dekoracyjna i - krawiec­ka. Tak porządnych, stylowych, a przy tym wdzięcznych kostiumów z fin-de-siecle'u sprawozdawca nie widział od czasu londyńskiego spe­ktaklu "My Fair Lady". Okazuje się, że idąc do teatru z najlepszą nawet znajomością sztuki - nigdy nie moż­na przewidzieć...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji