Artykuły

Warszawa to trudna partnerka

- Tutaj aktor może doświadczyć wielości nurtów teatralnych. Ma możliwość spotkania się z różnymi sposobami pracy reżyserów, różnymi wrażliwościami autorów, widzów. Z rozmaitymi językami teatralnymi. To miejsce, w którym nie można się nudzić, które z roku na rok coraz bardziej zaskakuje i fascynuje - o Teatrze Narodowym mówi jego aktor MARCIN PRZYBYLSKI.

Z Marcinem Przybylskim, śpiewającym warszawskim aktorem, na spacer po stolicy wybrała się Paulina Sygnatowicz.

Chciałabym, abyśmy wybrali się w podróż po Warszawie w rytmie Pana płyty "Vernix. Muzodram warszawski..."

- Zapraszam.

Płyta zaczyna się piosenką "Gdzie indziej nie mogę", w której śpiewa Pan: "(...) przemierzam swój szlak, co tu kryć, przez miasto, którego nie cierpię, a w innym nie umiałbym żyć". Rzeczywiście taki jest Pana stosunek do Warszawy?

- Zazwyczaj im bardziej oddalam się od tego miasta, tym bardziej czuję, że chcę o nim opowiadać. To piosenka, którą podczas pierwszego spotkania zaproponował mi Wojciech Młynarski. Zagadnął, czy jestem z Warszawy. Odpowiedziałem, że tak, od urodzenia. "A jak pan się tutaj czuje?" - zapytał. Odpowiedziałem, że chyba gdzie indziej nie potrafiłbym żyć. "Ja też" - odpowiedział. Od tej piosenki zaczęła się cała przygoda z tą płytą.

Są więc w Warszawie rzeczy, które Pana zachwycają, i takie, które drażnią?

- Na takie codzienne życie Warszawa nie jest łatwym miejscem. Pełno tu bałaganu, korków i pośpiechu. Ale jeżeli człowiek zwolni na chwilę, okaże się, że tutaj wszędzie czekają wyzwania. Są miejsca, które stanowią pożywkę dla naszej wyobraźni. To miasto bardzo teatralne.

Korki denerwują chyba wszystkich. Jeden ze słuchaczy płyty napisał, że jest ona doskonała do słuchania właśnie w samochodzie.

- Naprawdę? Przyznam szczerzę, że rzadko jej teraz słucham. W korkach jeszcze nie próbowałem. Myślę, że najlepszym miejscem do słuchania tej płyty jest jednak domowe zacisze. To materiał, który rozwija się przez całą godzinę, niczym spektakl teatralny, śledzimy wszystko, co tu się dzieje. Warto słuchać jej od początku do końca, w taki pochmurny dzień jak dzisiejszy, skłaniający do pozostania w domu.

Faktycznie płyty słucha się tak, jak ogląda dobry spektakl teatralny. Każda piosenka jest inna.

- Z szefem muzycznym tego projektu Andrzejem Perkmanem pomyśleliśmy sobie, że pokażemy Warszawę w czterech odsłonach. Bohaterem jest szansonista, artysta dawnego kabaretu, który ma dosyć swojego zawodu. Pewnego wieczoru krętymi, długim schodkami wybiega na warszawski chodnik i wyrusza na przechadzkę. Pierwsze kroki jego spaceru to część jazzująca, nasycona elektroniką i oddająca puls miasta w jego naturalnych odgłosach. Gdy nadchodzi dzień i wstaje słońce, wszystko nabiera klimatu swobodnego niczym brazylijska bossa nova. Mamy tutaj rytmy, które kojarzą się z latem, z Warszawą, jaką wszyscy lubimy - słoneczną, pachnącą. Pełną "nieznośnej lekkości bytu". Muzyka prowadzi nas na rozgrzany dach kamienicy, skąd można podziwiać miasto.

Robi Pan tak czasami?

- Do niedawna jeszcze mieszkałem na Mokotowie prawie pod samym dachem, skąd miałem widok na Warszawę. Przeprowadziłem się niedawno w inne miejsce, też na Mokotowie, ale nie mam już możliwości, aby wygrzewać się na dachu.

Dzieciństwo też spędził Pan w tej dzielnicy. Pamięta Pan swoje podwórko?

- Oczywiście.

Istnieje jeszcze?

- Istnieje, ale niestety nie istnieją już zabudowania, które temu podwórku towarzyszyły - stara mleczarnia, parking z górką, gdzie graliśmy w kapsle, bardzo fajny śmietnik z trzepakiem... Wszystkie klatki w mojej kamienicy były dostępne, więc odwiedzaliśmy się z kolegami bez ograniczeń. Teraz wszystko jest już pozamykane, okratowane. Chyba jednak wolałbym żyć na takim podwórku jak kiedyś...

Potem była szkoła muzyczna...

- ... na Miodowej...

Był Pan świetnie zapowiadającym się skrzypkiem, ale Pana wyrzucili.

- Zastanawiam się, czy byłem dobrze zapowiadającym się skrzypkiem według opinii moich słuchaczy, czy tylko własnego mniemania.

W każdym razie zamiłowanie do muzyki pozostało...

- Gdy człowiek w dzieciństwie nasyci się muzyką, to zostaje ona w nim na całe życie. W zawodzie takim jak mój, związanym ze sceną, wszystko zaczyna się odbierać przez pryzmat muzyki, wszystko ma związek z rytmem. Aktorzy, którzy kiedyś grali na jakimś instrumencie, zupełnie inaczej słuchają partnera, mają zupełnie inne podejście do rytmu sceny, dialogu, spektaklu.

Na Miodowej mieści się też szkoła teatralna, w której spędził Pan cztery lata. Ma Pan jakieś wspomnienia z okolic Starego Miasta?

- Gdy dostałem się do Akademii Teatralnej, wydawało mi się, że Starówka będzie taką okolicą, gdzie będziemy się spotykać. Tymczasem to nie jest miejsce na wieczorne piwo, gdzie siedzi się do nocy. Na Podwalu jest taka jedna knajpka aktorów i muzyków. Nazywa się Marcinek, to ostatni przyczółek, gdzie się spotykają młodzi artyści. Nie ma tam więcej ciekawych miejsc, choć Starówka sama w sobie jest ładna. W porównaniu jednak z krakowską czy wroc­ławską jest cicha, zamknięta, mało atrakcyjna. Szukaliśmy więc sobie innych zakamarków.

Tak jak większość studentów szkoły teatralnej jadaliście obiady w barze mlecznym Barbakan?

- Oczywiście. Najbardziej lubiłem barszcz z jasiem i ryż z jabłkami i śmietaną, choć zawsze był zimny.

Wróćmy jednak do płyty. Mnie najbardziej ujęła znana piosenka T. Love napisana przez Muńka Staszczyka, a przez Pana wykonana w zupełnie innej, jazzującej aranżacji. Skąd taki pomysł?

- Pomysł powstawał w drodze do Lwowa. Wczytałem się w jej tekst. Wydawało mi się, że piosenka rockowa nie ma raczej pretensji do wyrafinowanych treści. Tymczasem ten tekst inspiruje do interpretacji w zupełnie innym klimacie. Skojarzył mi się z charakterem powolnego bluesa i stał się spowiedzią porannego warszawiaka.

Panu też zdarza się tak włóczyć po Warszawie?

- W ciągu dnia najczęściej przemieszczam się samochodem. Ale mam takie miejsce, do którego trafia bardzo mało osób. Wydaje się nieatrakcyjne. To długa aleja, która ciągnie się wzdłuż Wisłostrady pod Cytadelą. Tutaj się po prostu resetuję. Albo uczę tekstu. Za to nocne przechadzki to coś, co zdarza mi się bardzo często.

Wracając do domu po spektaklu w Teatrze Narodowym, gdzie Pan pracuje, czy z zabawy w jakichś klubach?

- Naszym klubem, który mamy najbliżej teatru i który zamyka swoje podwoje dopiero o dwunastej albo pierwszej, jest Antrakt na tyłach Teatru Wielkiego. Tutaj zwykle przesiadujemy po przedstawieniach, a jeżeli później jest jeszcze zapotrzebowanie na zabawę, idziemy do klubów w rejonie ul. Świętokrzyskiej.

Do której z Antraktu najprościej dotrzeć przez Ogród Saski, który także pojawia się w jednej z piosenek. Zastanawia mnie jednak, skąd tytuł "Vernix"?

- To gra słów z "Bellatrix", tytułem mojej pierwszej płyty. Werniks to także lakier, którym pokrywa się obrazy po ich namalowaniu. Chciałem utrwalić na płycie miejsca, zdarzenia, osoby, które otaczają mnie w moim mieście.

Najpierw jednak był spektakl - muzodram pokazywany m.in. w Teatrze Małym. Będzie szansa, żeby go jeszcze zobaczyć?

- To jest paradoks tego projektu. Powstawał bardzo długo - pięć lat prawie. Zazwyczaj jest tak, że koncert promujący płytę otwiera cały szereg koncertów promocyjnych. My po spektaklu w połowie listopada powiedzieliśmy sobie, że zamykamy nasz warszawski "kram z piosenkami". Oddajemy płytę, a materiału nie będziemy już więcej eksploatować na scenie. Czy nam się uda wytrwać? Zobaczymy. Na razie czekają mnie inne wyzwania.

Czyli "Moulin Noir", spektakl szykowany w Teatrze Współczesnym?

- Powstaje on z fascynacji materiałem, na który składają się utwory Nicka Cave'a, Martyna Jacques'a i Toma Waitsa w świetnych przekładach Romana Kołakowskiego. To także wynik mojej pracy ze studentami Akademii Teatralnej. Gdy jej efekt zobaczył dyrektor Maciej Englert, zaproponował mi napisanie scenariusza i zrobienie spektaklu u siebie w teatrze. Aby napisać scenariusz, wybyłem na tydzień do Krakowa. Zaszyłem się na Kazimierzu i połączyłem dwadzieścia kilka utworów w jedną fabułę.

W stolicy źle się pracuje?

- Chciałem się odciąć od wszystkiego, nad czym pracowałem w Warszawie, od potrzeby sprzątania w mieszkaniu czy robienia zupełnie niepotrzebnych rzeczy, jakie zazwyczaj robi się w domu.

Spektakl będzie miał swoją premierę w połowie grudnia w Teatrze Współczesnym. Przy Mokotowskiej 13 Pan debiutował.

- Tutaj stawiałem pierwsze kroki, odnosiłem pierwsze sukcesy, ale przede wszystkim pierwsze porażki. Współczesny kojarzy mi się z okresem zawodowego czeladnictwa. To ważne dla mnie miejsce, ponieważ spotkałem się tu z Erwinem Axerem i dzięki temu w owym czasie dojrzałem jako aktor. To teatr, gdzie od zawsze ważne jest słowo. Przestrzeń tego miejsca umożliwia bliskie spotkanie aktora z widzem. Tam nie powstają spektakle, których głównym celem jest umizganie się do widza, kokietujące go, niczym telewizyjne tańce na lodzie, ale sprzyjające myśleniu.

Po pięciu latach przeniósł się Pan do Teatru Narodowego. To zupełnie inne miejsce...

- Każdy widz, stary czy młody, bardziej lub mniej doświadczony teatralnie, może znaleźć tu coś dla siebie. Tutaj aktor może doświadczyć wielości nurtów teatralnych. Ma możliwość spotkania się z różnymi sposobami pracy reżyserów, różnymi wrażliwościami autorów, widzów. Z rozmaitymi językami teatralnymi. To miejsce, w którym nie można się nudzić, które z roku na rok coraz bardziej zaskakuje i fascynuje.

Pomału nasz spacer dobiega końca. Swoją płytę zamyka Pan piosenką Gilberta Bécauda "Nathalie", która opowiada o Moskwie. Był Pan kiedyś w tym mieście?

- Niestety nie. Płytę zaczyna i kończy piosenka z tekstem Wojciecha Młynarskiego. "Nathalie" musiałem wreszcie nagrać, ponieważ bardzo lubię ten utwór. Poza tym jako pierwszy go wykonywałem w przekładzie Mistrza. Postanowiliśmy też po tych wszystkich warszawskich przygodach wypłynąć na szersze wody. W tekście pojawia się Paryż. Gdyby pociągnąć linię pomiędzy Moskwą i Paryżem, Warszawa znalazłaby się pewnie gdzieś pośrodku. Można to potraktować jako spojrzenie na nasze miasto z innego punktu widzenia.

Myśli Pan, że można się zakochać w Warszawie?

- Tak. Ale ostrzegam! To wymagająca partnerka do bycia ze sobą na co dzień.

Marcin Przybylski (ur. 1975), aktor i wykładowca Akademii Teatralnej. W1997 r. był laureatem festiwalu FAMA w Świnoujściu. W 2000 r, otrzymał nagrodę im. Tadeusza Łomnickiego, a rok później zwyciężył na XXI i Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Dostał wówczas także nagrodę Ewy Demarczyk oraz nagrodę dziennikarzy. Jest autorem scenariusza i wykonawcą muzodramów "Bellatrix" i "Vernix". Od pięciu lat występuje na deskach Teatru Narodowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji