Artykuły

Widzowie przerobieni w aniołków

Bardzo brakuje dziś w teatrze polskich sztuk współczesnych o aktualnej tematyce. Autor, który taką napisze, może liczyć na wdzięczność i wyrozumiałość publiczności. "Mississippi" Stanisława Tyma, wyprodukowana przez firmę "Polkoncert" i wystawiona na scenie Teatru "Rampa" (w reżyserii Tyma), rozbudziła więc radosne nadzieje. Niestety - im więcej się tu kto spodziewał, tym bardziej został zawiedziony.

Na początku nic nie zapowiada fiaska. Akcja - umiejscowiona w rozpaczliwie walczącym o swój byt teatrze - toczy się wedle wymogów farsy. Absurdalnie i zabawnie piętrzą się więc nieprawdopodobieństwa. Szaleje automatyczna sekretarka telefoniczna, mnożąc nieporozumienia. Scenę wynajął biznesmen-milioner, były policjant (Piotr Pręgowski, i maluje się tu reklamę jego nowych linii lotniczych. Przed teatrem Japończycy mają zacząć budowę lotniska. Wojewoda wyskakuje przez okno. Zespół teatru w osobach dyrektorstwa, bufetowej i strażaka obmyśla przedstawienie, które przyciągnęłoby publiczność. Jest projekt sztuki religijnej i z tej okazji wszyscy chodzą w skrzydełkach aniołków.

Początek - jak się rzekło - całkiem dobry, a farsowa konwencja usprawiedliwia wszelkie nieprawdopodobieństwa. Farsa może bowiem być nieskończenie głupia, absurdalna i szalona, im bardziej zresztą, tym lepiej, pod warunkiem, że całe to szaleństwo zorganizowane zostanie z żelazną konsekwencją. Tak więc do momentu, gdy rozjuszona erotycznym zawodem dyrektorowa (Stanisława Celińska) wyrywa biznesmenowi rękę - ręka wlatuje na scenę zza kulis, wraz z przykutym do niej sejfem - wszystko jest w porządku. Nieszczęściem, potem poniosła Tyma całkiem inna wena, co w wypadku tak doświadczonego autora-satyryka jest doprawdy tajemnicze. Trudno po prostu uwierzyć, że swą farsę zapragnął skrzyżować z moralitetem i narodowym misterium.

Pierwszą jaskółką niepokoju są cytaty z "Fantazego" Juliusza Słowackiego. Wkrótce mechanizm farsy - z której autor jednakże do końca nie rezygnuje - coraz bardziej się zacina. Trzy czwarte przedstawienia rozgrywa się w takim pomieszaniu konwencji, że odbiera się to już tylko jako kakafonię. Rozgrywa się tu m.in. rodzaj teatru w teatrze. Strażak (Jerzy Turek) zakochany w dyrektorowej, napisał mianowicie grafomańskie sztuczydło, w którym daje wyraz najgorszym polskim cechom, jak nacjonalizm, nienawistnictwo, kołtuńska moralność. W wyniku jednak fizycznego spełnienia namiętności do dyrektorowej, tenże strażak zachodzi w ciążę. Czy urodzi dziecko? Czy podda się aborcji? Tymczasem w potraktowanej całkiem serio scenie między dyrektorem (Adam Dzieciniak) a bufetową (Zofia Merle) wyraża się szacunek i miłość do tzw. prostego człowieka. W pewnym momencie wszyscy zaczynają mówić wierszem (częstochowskim). Coraz mniej wiadomo, o co chodzi. Publiczność usiłuje się oczywiście bawić, wybuchają więc śmiechy np. gdy padają ze sceny tzw. mocne słowa, gdy Celińska miota się jak rozjuszony tur a mąż (sceniczny) goni ją z rewolwerem lub gdy (po erotycznych ekscesach) Turek ukazuje się na scenie z opuszczonymi do kolan spodniami, co jest doprawdy żałośnie niesmaczne.

Spektakl trwa długo (do godz. 22) i ulgę przynosi już tylko końcowy wybuch bomby terrorysty. Niestety - z automatycznej sekretarki rozlega się jeszcze potem anonimowy głos recytujący finał "Testamentu mojego" Juliusza Słowackiego - o sile fatalnej, co nas "zjadaczy chleba w Aniołów przerobi".

Anielskiej trzeba cierpliwości, by nie kląć ciężko, wracając z dalekiego Targówka ostatnim autobusem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji