Przebój w Powszechnym
Niełatwo było dostać się na to przedstawienie. Szło kompletami, mimo ataków zimy i wątpliwych rozkoszy przeprawiania się na praski brzeg Wisły z pomocą komunikacji miejskiej. Podobno, w przedsprzedaży biletów funkcjonują tzw. listy społeczne. Zupełnie, jak w kolejkach po meble, pralki automatyczne i kolorowe telewizory. Plotka? Może, ale jaka ładna, co za zwycięstwo ducha nad materią...
"Garderobiany" ma wielkie powodzenie. Na "Garderobianego" chodzi cała Warszawa, która nie chodzi do innych teatrów na nie gorsze wcale niż to przedstawienia. O "Garderobianym" mówi się i pisze, niczym o bestsellerze teatralnym sezonu. Czy sprawiła to fama ekranizacji Petera Yatesa z Albertem Finneyem i Tomem Courteneyem? Wątpliwe. Film nie był w Polsce rozpowszechniany. Może więc reklamy przysporzył Andrzej Wajda, który chciał kiedyś wystawić tę sztukę bodaj z Tadeuszem Łomnickim? Zapisał to nawet Jerzy Andrzejewski w "Grze z cieniem". Ilu jednak widzów kieruje się środowiskową opinią lub lekturą dziennika wybitnego pisarza?
Mnożenie podobnych pytań jest zajęciem pozbawionym większego sensu. Bo sukces przedstawienia w reżyserii Zygmunta Hübnera, już potencjalnie, kryje się w znacznym stopniu w samym temacie sztuki Ronalda Harwooda. Nie jest on bynajmniej nowy, znamy go z rozmaitych wcieleń literackich, plastycznych i filmowych, od Szekspira i Pirandella, przez Degasa i Picassa po Jouveta i Felliniego, by sięgnąć do nazwisk pierwszych z brzegu. Nie jest nowy, ale wciąż atrakcyjny dla widzów i czytelników.
Teatr od kuchni, świat kulis. A w szerszej perspektywie - tajemnica tworzenia dzieła sztuki i osobowości artysty. Dość przypomnieć z własnego podwórka powodzenie "Kolacji na cztery ręce" Barza czy "Amadeusza" Formana i Shaffera. Jednak w przeciwieństwie do Shaffera właśnie, Harwood nie napisał sztuki we wziętym i modnym dzisiaj gatunku artystycznej biografii, która rewiduje mit i legendę artysty. Wykorzystał elementy życiorysu: wybitnego aktora angielskiego Donalda Wolfita oraz własnego, lecz zastrzegł się: "żadna postać w sztuce nie jest wiernym portretem prawdziwej osoby".
Wypada mu wierzyć, skoro nie mamy innego wyjścia. Wolfit jest dla nas postacią nie znaną. Podobnie, choć już może mniej, realia angielskiej prowincji czasu II wojny świaltowej, a w nich właśnie toczy się akcja sztuki. Zygmunt Hübner respektując je w zasadzie nie eksponuje ich zbytnio, a nawet eliminuje drogą skreśleń tekstu. Są one oględne, pojawiają się tam, gdzie widz mógłby mieć kłopoty ze zrozumieniem angielskich realiów lub gdzie są "niekonieczne" dla reżyserskiej interpretacji. Dobrze, warto od razu dodać, służy jej scenografia Barbary Hanickiej. Kulisy obracające się na sztan-kietach w umowny sposób zaznaczają zmianę miejsca akcji i uniwersalizują przestrzeń.
Prowincja angielska, rok 1942. Podczas nalotu zespół teatralny gra Króla Leara. Ani publiczność, ani też aktorzy nie opuszczają swoich miejsc. Akt odwagi, nawet bohaterstwa? Czy odwrotnie - kabotynizmu? Nie tak dawno telewizja polska przypomniała film Wojciecha Hasa "Jak być kochaną". Sztukę Harwooda i scenariusz Brandysa dzielą czas powstania, kontekst odmiennych osobowych i narodowych doświadczeń, także tradycji kulturowej, lecz trudno mi jest oprzeć się pokusie porównań. Uprawianie przez Polaków teatru w języku ojczystym, myślę o konspiracji, było formą manifestacji trwałości i ciągłości kultury polskiej, pod groźbą utraty życia. W imię czego natomiast uprawia swój teatrzyk i swoją sztukę Sir, jeden z dwóch głównych bohaterów "Garderobianego"? Dla pieniędzy, o których sporo się tu mówi, z nawyku, z umiłowania zawodu? A może po prostu dlatego, że jest aktorem i musi grać, bo to fach nie znoszący próżni? Najpewniej, takie zestawienie sztuki Harwooda ze scenariuszem Brandysa nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Bo autor "Garderobianego" nie ma ambicji wszechwiedzącego diagnosty ani też moralisty. Jest dobrym obserwatorem, przedmiot swej obserwacji nie tylko zna z autopsji, lecz także lubi, co nie jest bez znaczenia. Ma świadomość skomplikowanych relacji pomiędzy teatrem a życiem, całej dwuznaczności gry udania i prawdy, jaka się na scenie toczy. Stara się ten proces demitologizować, ale zbyt jest nim zafascynowany, by mógł przekroczyć granicę dość ogólnikowej i łatwej do przyjęcia przez odbiorcę konstatacji.
Nie interesuje go, reasumując, teatr w wymiarze filozoficznym, estetycznym czy metafizycznym. Bawi go i wzrusza natomiast świat teatru, a raczej światek. Barwna społeczność poddana ciśnieniu ambicji, rywalizacji i tłumionych urazów czy nie spełnionych pragnień, wraz z jej bezlitosną i niedemokratyczną hierarchią. W Teatrze Powszechnym społeczność ta prezentuje się znakomicie. Mamy galerię świetnie zarysowanych postaci w drugoplanowych przecież rolach. Kostyczna inspicjentka Madge Ewy Dałkowskiej, podstarzała i mieszczańska Lady Elżbiety Kępińskiej, agresywny kaleka Oxenby Mariusza Benoit. I rozbrajający wrażliwiec, który doznał wielu upokorzeń, a żyje wciąż nadzieją większej roli, czyli Geoffrey Thornton w interpretacji Bronisława Pawlika (dla mnie - najświetniejszy epizod przedstawienia). Wszystkie te postaci żyją, aktorzy wykorzystują z nawiązką szansę, jaką daje tekst w postaci zgrabnych ról i błyskotliwego dialogu. Chwilami jest on niezmiernie zabawny, choćby w scenie wyjścia Sira w roli Leara, a raczej przedłużającego się oczekiwania aktorów na jego wyjście, gdy Oxenby improwizuje: "zdawało mi się, że widzę króla". Takich momentów, bardzo zresztą oklaskiwanych przez widownię jest więcej, zwłaszcza w pojedynkach słownych pomiędzy Sirem i Normanem.
Grają ich - Zbigniew Zapasiewicz i Wojciech Pszoniak. Aktor i jego garderobiany, pan i służący, kat i ofiara - we wzajemnym stosunku Sira i Normana mieszczą się wszystkie te relacje. Obaj dopełniają się i są sobie niezbędni. Sir nie istnieje bez Normana, w najzupełniej dosłownym sensie. Jest bez pomocy swojego totumfackiego bezradny. A Norman Pszoniaka, niczym doskonale zaprogramowany automat, metodycznie i sprawnie spełnia wszystkie swoje powinności, od przebierania i charakteryzowania po słowa pokrzepienia i pocieszenia. Widać, zna je od lat na pamięć. Co wieczór toczy się w garderobie Sira ten sam rytuał. Uczestniczenie w nim, choć stanowi treść życia Normana, sporo go kosztuje. Piersiówka z koniakiem to doraźna pomoc, której sobie nie żałuje. Mimo upokorzeń, jakie znosi od chlebodawcy, Norman jest usłużny, przyjacielski, dowcipny, w ogóle ma w sobie jakąś otwartość na świat i ludzi. Złamie ją w jednej scenie -"przesłuchania" Irene (Marta Klubowicz). Działa wówczas w strachu, jego byt, wydaje mu się zagrożony. Sir Zapasiewicza, już na pierwszy rzut oka, stanowi charakterologiczne przeciwieństwo Normana. Jest powściągliwy w słowach i zachowaniu. Postać ta żyje na scenie w zupełnie odmiennym rytmie. Chwilami wydaje się, że jest on nie wykładnikiem jego temperamentu, lecz świadomie przyjętej taktyki. Sir bada, co myślą o nim inni, bawi się reakcjami ludzi, i zmianą sytuacji. Wprawdzie czuje się bogiem w swym małym zespole, wprawdzie zna wagę swojej w nim pozycji, ale co szkodzi zyskać tego publiczne potwierdzenie... A może niezbyt wierzy w swoją wielkość, w teatralne spełnienie? Interpretacja Zapasiewicza zostawia znaczny margines dla domysłu, widza. Sir jest postacią niejednoznaczną, chwilami jakby nawet ponad tekstem Harwooda. Skrajny egotyzm i kabotynizm swojego bohatera pokazuje aktor nie uciekając się do żadnej szarży, czy łagodniej - nadekspresji. Nawet histeryczny szloch, z którym Sir pojawia się po raz pierwszy na scenie, jest, że tak powiem, szlachetny i stonowany.
Ta powściągliwość, samokontrola Sira pozwala podejrzewać, że jego reakcje są czasami mocno na pokaz. Prowadzi grę z otoczeniem, nieraz na granicy błazenady. Wspominam tu o niektórych tylko motywach roli Zbigniewa Zapasiewicza, odmiennej w stosunku do innych jego ról, które można teraz obejrzeć w kilku przedstawieniach. Trudno byłoby mi przywołać nazwisko aktora dysponującego obecnie podobną rozpiętością skali i środków.
Konald Harwood bohaterem swej sztuki, przynajmniej w tytule, uczynił Normana. Czyżby chciał uzmysłowić w ten sposób widzom fakt, iż teatr jest również dziełem ludzi zawsze pozostających w cieniu, w kulisach? W każdym razie, przekornie wywrócił na nice teatralną hierarchię. Stało się jednak tak, jak było do przewidzenia. Nie dla perypetii garderobianego, ale "na Wojciecha Pszoniaka prosto z Paryża" i "na Zbigniewa Zapasiewicza" chodzi się do Teatru Powszechnego. Egalitaryzm, tak fałszywie pojmowany w otaczającej nas rzeczywistości, nie daje się w teatrze utrzymać. Na szczęście. Kto wie, czy nie jest to najbardziej pożyteczny wniosek, jaki widz wynosi z tego kulturalnego przedstawienia, które prezentuje rzadko spotykany dzisiaj w polskich teatrach poziom reżyserskiego i aktorskiego rzemiosła.