Artykuły

Cierpię na polskość

- Zdążyłam jeszcze zrobić w Polsce eksternistyczny egzamin aktorski. Bez niego nie mogłabym otrzymywać gaży. Po nauce u Waltera Felsensteina w Operze Komicznej byłam taką aktorką, która potrafi wszystko: śpiewa, tańczy, recytuje. Śpiewając Butterfly, robiłam salto w tył - ANNA PRUCNAL o swoim życiu.

Z Anną Prucnal [na zdjęciu] rozmawia Remigiusz Grzela:

Remigiusz Grzela: U Pani w ogóle nie ma mebli. Nawet łóżka nie ma.

Anna Prucnal: Zdecydowałam kiedyś, że nigdy nie będę miała ani szafy, ani łóżka. Mam materac.

Dlaczego?

- To trauma z dzieciństwa. Nienawidzę mebli.

A cóż one Pani zrobiły?

- Jak byłam mała, mama, żeby nas utrzymać, jeździła na szaber. Nasz dom był pełen szaf niemieckich, gdańskich, wszelkich. Miałam trzy lata i bałam się ich.

Odkąd mogę decydować o sobie, śpię na ziemi. I nie dlatego, że jestem jakąś hipiską. Nie lubię i już. Może to ma też związek z teatrem. Stale nas, aktorów, kostiumują, więc po co wygłupiać się w życiu, stroić się, obrastać w scenografię? Nawet się nie maluję prywatnie.

Słyszałem, że Fellini lubił sam Panią malować, kiedy grała pani żonę Mastroianniego w "Mieście kobiet".

- Codziennie przycinał mi rzęsy! To mało przyjemne, umierałam co rano. Anouk Aimée powiedziała mi: "Nie przejmuj się. On wszystko robi sam. I wie, co robi". Fellini lubił takie oko... jak na obrazach... cholera, to ja już po polsku nie umiem mówić?... średniowiecznych... Gołe.

Jak dostała Pani rolę u Felliniego?

- Zobaczył mnie w paryskim teatrze Le Palace i zaproponował próbne zdjęcia. Szukał twarzy, która pasowałaby do Mastroianniego. Film był dla Felliniego raczej sprawą malarstwa niż gry aktorskiej. Ja do tego obrazu pasowałam. Kiedyś powiedziałam na planie: "Chciałabym spróbować zagrać to inaczej". Usłyszałam: "Anita, zanim się wygłupisz, odpowiedz: kto ci rano strzyże rzęsy?". "No maestro". "A kto pilnuje, żebyś była blada i żebyś miała czerwoną perukę?". "No maestro". "Anita, więc zanim się wygłupisz, uświadom sobie, że jesteś tubką niebieskiej farby w ręku malarza. Maluję tobą obraz".

I wycisnę, ile chcę?

- Powiedział jeszcze: "Mnie nie ty jesteś potrzebna. Mnie potrzebna jest twoja twarz. Teraz graj".

Pamięta Pani pierwszy telefon od Felliniego?

- Wracałam do domu późno w nocy, po przedstawieniu, nieprzytomna. Słyszę w słuchawce: "Fellini". "Odpieprz się!" - mówię. Znów dzwoni. "Tu Fe-llini". "Jesteśmy zmęczeni. Zadzwoń jutro albo wyłączę telefon". "Przysięgam, że jestem Fellini. Przyjeżdżaj jutro do Rzymu". Wciąż myślałam, że to żart. Oddałam słuchawkę mężowi: "To jakiś twój kumpel się wygłupia". Jean z nim pogadał i mówi: "To naprawdę on".

A jego rady na planie?

- Miałam scenę, w której mówiłam duży monolog, popijałam whisky i paliłam papierosa, chociaż ja nie palę. "Nie! Nie! I nie! - usłyszałam, że Fellini krzyczy. - Po twojej ręce widać, że nie brakuje ci papierosa. Nie zagrasz, dopóki nie nauczysz się palić". Więc paliłam przez trzy tygodnie i nauczyłam się.

Nie kłóciliście się?

- Fellini zmusił mnie, żebym przyjechała obejrzeć pierwszy montaż. Mówię: "Nie, to najgorsze, co możesz mi zrobić". "Słuchaj, dopisałem ci tydzień zdjęciowy, przyjedź". Zgodziłam się, bo dobrze płacił. Oglądam film. Okropny. Nudzę się, te babusy takie straszne. "Chodź, Anita, idziemy zjeść". Na obiedzie pyta, jak mi się podoba. "Wspaniały" - bąkam pod nosem. "Czuję, że ci się nie podoba". "Taki dziwny ten film. Nie, chyba mi się nie podobał". "Nie?! To jutro wracasz!". "Maestro, jak to? Przecież mam jeszcze tydzień zdjęć". "Jak ci się nie podoba, to wracasz do Paryża!".

I co?

- Rano przyjechał po mnie asystent z biletem. Wróciłam. Pamiętam, że jakiś czas potem miałam recital w Olimpii. Koleżanka wpycha się do garderoby: "To było wspaniałe, ale muszę ci zrobić pewną uwagę". Wtedy zrozumiałam Felliniego. Nie zawsze ma się prawo krytykować artystę. Napisałam do niego telegram. Tylko jedno słowo: "Zrozumiałam". Odpowiedział: "Będziemy się przyjaźnić". Wróciłam do Rzymu. Podarowałam mu swoją pierwszą płytę, bo właśnie wyszła. "A ty jej słuchałaś?" - zapytał. "Nie mam na czym". Chwilę później wyjeżdżałam na tournée. Nagle dostaję ogromne pudła z listem: "Wiem, że ci to będzie szkodziło na każdej granicy, którą będziesz przekraczała. Bardzo się z tego cieszę". To była ogromna wieża stereo z głośnikami. Jeździłam z nią po całym świecie. I rzeczywiście na każdym lotnisku miałam kłopoty. Pokazywałam wtedy list od Felliniego. To zawsze działało.

Jak to się stało, że wyjechała Pani z Polski?

- Piotruś był w moim brzuchu, ale nikt o tym nie wiedział. Raptem zaczęły się te straszne wydarzenia: grudzień 1970 roku. A ja miałam okropne bóle. Wymyśliłam sobie, że będzie wojna. Bałam się o dziecko. Chciałam wyjechać, przeczekać, a kiedy się uspokoi, wrócić. Ale już nie mogłam. Cztery lata później zostałam zabroniona.

Zakazana, tak?

- Tak. I już nie wróciłam.

Co się stało?

- W 1974 roku zagrałam w szokującym filmie jugosłowiańskiego reżysera Dušana Makavejeva "Sweet movie". Sam film był koprodukcją francusko-niemiecko-kanadyjską. To była awangardowa alegoria seksualności i komunizmu. Pierwszą bohaterką była zdobywczyni tytułu Miss Świata w Dziewictwie, która wychodzi za mąż za multimilionera ze złotym penisem. Druga kobieta - ikona Rewolucji - jest kapitanem łodzi z ogromną głową Karola Marksa na rufie. Pierwszą postać grała Carol Laure, drugą ja. W filmie była między innymi mowa o Katyniu jako zbrodni stalinowskiej, nie hitlerowskiej. To był ciężki film. Szokujący również w języku. Mówiłam w nim, że żołnierze to "straszni chuje", takie rzeczy. Moja siostra w Polsce omal nie zemdlała, jak to zobaczyła. Za to Jack Nicholson powiedział, że to jeden z najpiękniejszych filmów o seksie i polityce, jakie widział. Przedwczoraj oglądałam film "Warszawa", więc nie wiem, czemu w ogóle się tłumaczę. "Chuj" to już nie jest żadne słowo. To słóweczko. Ale wtedy dostałam zaproszenie do ambasady polskiej. Kazali napisać oświadczenie, że postać, którą grałam, nie ma ze mną nic wspólnego, że nie mam nic wspólnego z reżyserem i że w ogóle uważam, że to najgorszy człowiek na świecie i nigdy mu ręki nie podam.

Bo?

- Bo to wróg Polski Ludowej. Powiedziałam, że tego nie napiszę. Odebrali mi paszport. Kilka dni później dostałam list od przyjaciela z Warszawy, który pracował w piśmie "Radar". Znalazł tam w koszu na śmieci moje zdjęcia. Widział też dokument, że jestem zabroniona i nie wolno o mnie pisać.

Jak się Pani czuła po powrocie z ambasady?

- Nie pamiętam. Gorzej czułam się niedawno, kiedy dostałam z IPN-u zgodę na przejrzenie swoich akt. Pojechałam do Polski. Przeczytałam te listy...

Mówi Pani o donosach? Kto je pisał?

- Nawet rodzina, ale rodzinę rozumiem. Nie mam im za złe, bo mieszkali w Polsce. Pisali też przyjaciele. Tych z Polski też rozumiem. Chociaż wiem, że byli i tacy, którzy odmówili pisania na mnie. Ale tych, którzy mieszkali tutaj, nie rozumiem. Tych, którzy udawali moich fanów, przyjaciół, którzy wchodzili w moje życie prywatne. I za co? Za te pięć franków! To mnie najbardziej boli. W tych teczkach są listy, które nic nie znaczą. Spisy gości z jakiejś kolacji u mnie w domu, nazwiska osób, z którymi się spotykałam. Po co to komu było potrzebne? Takie bzdury, kto by myślał, że te bzdury wejdą do Pamięci Narodowej.

Dlaczego wyjechała Pani akurat do Francji?

- Ze względu na ojca Piotrusia. Poznaliśmy się w Berlinie wschodnim. Jean był reżyserem. Kręcił tam swój film, ja swój. Ale mieszkał w Paryżu. Przyjechałam tam i odbiłam Jeana żonie. Ale gdyby nie zechciał naszego dziecka, nie musiałoby mieć ojca. Byłam rewolucjonistką seksualną. Pan jest za młody, żeby wiedzieć, czym była rewolucja seksualna, w dodatku w Polsce.

Więc czym?

- A tym, żebym mogła powiedzieć matce: "Nie wrócę wieczorem do domu, bo idę spać do Andrzeja". Po takich słowach matki leżały na ziemi, trzeba było dzwonić po pogotowie. A i tak zamiast do Andrzeja szło się do koleżanki na kielicha, bo żadnego Andrzeja oczywiście nie było. Między matką i mną była przepaść. Trzeba było to wszystko zmienić. Po to, żebym mogła być kobietą, czuć, że jestem wolna. Teraz syn jest moim kumplem, mówi mi po imieniu. Ja, mówiąc do mamy po imieniu, dostałabym w pysk.

Ma Pani jednego syna?

- Trzech.

Jak to?

- Jean ma dwóch synów z pierwszą żoną. Ona jest aktorką, nie chciała ich wychowywać. Więc ja ich wychowałam. Myślę, że tak było lepiej, bo ona bez przerwy im mówiła, że nigdy ich nie chciała.

Ile mieli lat, kiedy została Pani ich matką?

- Cztery i pięć. Gówniarze jeszcze.

Przyjechała Pani do Francji i od razu dorobiła się dużej rodziny. Jak wyglądało Pani życie?

- Jean bardzo dużo pracował dla telewizji. Byłam w ciąży, a w domu byli jego synowie. Gotowałam kartofle, którymi rzucali o ściany, no bo kto we Francji je kartofle. Zupa pomidorowa i żurek też były dla nich niejadalne. Potem, kiedy wyjeżdżałam na tournée, zabierałam chłopców ze sobą, więc oni wychowywali się trochę jak koty, kładli się i zasypiali, gdzie popadnie. Ale nie powiem, że nie miałam z nimi kłopotów. Ciągle coś się działo. Na przykład znajomy doniósł mi, że moi synowie żebrzą w metrze. Byłam przekonana, że są w szkole. Pobiegłam tam natychmiast, ale kiedy zobaczyłam tych łobuzów, jak przede mną uciekali, przypomniałam sobie swoje dzieciństwo. Też robiłam same głupoty. Byłam postrzelona, zresztą nie tylko w dzieciństwie.

Wyszli na ludzi?

- Wszyscy są za kamerą. Pracują w filmie i w teatrze.

Mówią po polsku?

- Tylko: "Mamo, mamo. Co? Co? Co? Goście jadą. No to co? Dzień dobry. Dzień dobry". I jeszcze: "Patataj, patataj, pojedziemy w obcy kraj".

Nawet Piotr nie mówi po polsku?

- Mówił do siódmego roku życia, a później strasznie się wstydził. Kiedy przychodzili do niego koledzy, prosił mnie: "Nie odzywaj się". "Dlaczego? To jest po prostu inny język". Wstydził się, że jego mama nie jest Francuzką, że rodzice są biedni.

Uznałam w końcu, że polski się Piotrowi pewnie nie przyda. Nie mogłam jeździć do kraju, przecież byłam zabroniona. To po co Piotr miał się uczyć mojego języka? Nikomu nie przyszło do głowy, że tamten ustrój tak szybko runie.

A jak zaczęła się Pani kariera we Francji?

- Teatr na początku był wykluczony, bo nie mówiłam dobrze po francusku. Wróciłam więc do opery, której szczerze nienawidziłam. Poszłam na przesłuchanie do teatru muzycznego d'Anger. Zostałam przyjęta. Później wygrałam przesłuchanie do opery w Lyonie. To już był duży krok, bo pokazywaliśmy spektakle na festiwalu w Awinionie. Później śpiewałam w operach współczesnego francuskiego kompozytora Claude'a Prey i stałam się w pewnym sensie gwiazdą. Kiedy dzisiaj patrzę na te partytury, wydaje mi się, że tego się nie da zaśpiewać Śpiewałam, bo nie wiedziałam, że to było takie trudne. Cały czas tak robię, bo nie wiem, że to życie jest trudne. Kiedy to sobie uświadomię, umrę. Aż w 1974 roku zagrałam Ubicę w "Ubu Królu" u boku Georges'a Wilsona w spektaklu w jego reżyserii. Premiera była w Awinionie. To był przełom. Zostałam zaangażowana do teatru. Operę zostawiłam bez żalu dla ról u takich reżyserów jak Roger Planchon i Jacques Lassalle.

Szkoda, miała Pani przecież dobre wykształcenie muzyczne, skończyła Pani Akademię Muzyczną w Warszawie i szkołę w Komische Oper w Berlinie.

- Zdążyłam jeszcze zrobić w Polsce eksternistyczny egzamin aktorski. Bez niego nie mogłabym otrzymywać gaży. Po nauce u Waltera Felsensteina w Operze Komicznej byłam taką aktorką, która potrafi wszystko: śpiewa, tańczy, recytuje. Śpiewając Butterfly, robiłam salto w tył. Byłam prawie akrobatką.

Jak wyglądał początek Pani kariery w teatrze?

- Grałam u Lassalle'a m.in. rolę w sztuce NRD-owskiej pisarki Anny Seghers, która odniosła sukces na festiwalu w Awinionie. Dla mnie było to przekleństwo. Na scenie było siedem aktorek. Nie mogłyśmy się ruszać, reflektory dawały w oczy, komary nas żarły. Potem graliśmy tę sztukę jeszcze 60 razy w teatrze w Saint-Denis. Strasznie się nudziłam. Cholera, mówię do siebie, przecież nie zostałam aktorką, żeby się nudzić. Już wolę robić konfitury, bo lubię. Czy uwierzy pan, że raz nawet usnęłam na scenie? Powiedziałam wtedy: "Jacques, zostańmy przyjaciółmi, ale nie mogę już grać". Wpadłam w depresję. Całe szczęście dostałam propozycję od René Gonzalesa, wielkiej figury teatru europejskiego, który teraz kieruje w Lozannie teatrem Vidy. Otwierał kabaret i chciał, żebym zrobiła w nim recital. Mąż też mnie kusił, mówił, że sam to wyreżyseruje. Znalazłam 12 piosenek polskich, rosyjskich i jedną arię operową. Prawdę mówiąc byle co, bo szybko, z niczego, musiałam "stworzyć" sobie repertuar. Ten mały recital odniósł całkiem spory sukces. Zaczęłam zarabiać pieniądze, a przedstawienie zostało przeniesione do paryskiego Théâtre de la Ville. W ten sposób stałam się pieśniarką i piosenkami robiłam striptiz duszy.

Czasami wraca Pani jednak do teatru dramatycznego.

- Ale teraz postanowiłam grać tylko mężczyzn. Nie ma ciekawych ról dla kobiet, to będę grała facetów. Poza tym kiedy patrzę w lustro i myślę o sobie jako o chłopaku, czuję się młodo. Kiedy patrzę na siebie jak na kobietę, czuję się starą babą. Już w spektaklach, jakie zrealizowałam według tekstów Jeana Cocteau, grałam jako facet. Wertyńskiego też grałam jako travesti. Może grając role męskie, mam mniej kobiecej odpowiedzialności.

Czego?

- No żeby jakoś wyglądać, podobać się. Znalazłam coś nadzwyczajnego, ale w Polsce ta rola by nie przeszła.

Bo...

- To monolog młodego mnicha, który gwałci psy.

Nie!

- Od razu widać, że dopiero pan z Polski przyjechał. A dla mnie to nadzwyczajne, jak ten mnich opowiada o pierwszym spotkaniu z psem, jak go to pociągało, i że potem mógł już tylko z psami. Poszedł nawet do burdelu, żeby się sprawdzić... Ten pies to był diabeł.

Dlaczego Pani się śmieje? To nie jest śmieszne.

- Od dzieciństwa bierze mnie nerwowy śmiech. Kiedy dopadnie mnie na scenie, niczego już nie można zagrać. Grałam kiedyś aktorkę, byłam bardzo umalowana - tony szminki. Mój partner uparł się, żeby grać w kapeluszu, bo tracił włosy i nie chciał tego pokazać. Wyglądał komicznie. Leżę na kanapie, on ma się na mnie kłaść, ja dalej czytam papiery, które mam w ręku. On mnie całuje, ale nie trafił i moje usta odcisnęły mu się w innym miejscu. Patrzę, a on ma podwójne usta! Publiczność szaleje, ja duszę się ze śmiechu. On jest wściekły. Potem gramy scenę zazdrości i on rzuca mną o ścianę. Naprawdę. Krew leci mi z nosa. Publiczność zachwycona, że to takie efekty specjalne. Zmasakrował mnie, a po przerwie chciał dobić. Grajcie z takim do końca spektaklu! Przez tydzień nie występowałam, bo byłam sina. Potem Jean przychodził na każde przedstawienie i siedział w pierwszym rzędzie. Pilnował, gotów rzucić się na scenę i walczyć z tym aktorem. Wolę jednak być sama na scenie.

"Je danse sur ma dissidence..." - Tańczę na swojej dysydencji - śpiewa Pani w swojej nieprzetłumaczalnej piosence...

- No właśnie. To piosenka Jeana. Niech mu pan to powie, bo on nie wierzy, że ta piosenka jest nieprzetłumaczalna. Będę ją śpiewała zawsze, bo tańczę tak bez przerwy.

We Francji jest Pani kojarzona z polityką.

- Bo nie śpiewałam o listkach i różyczkach. Wychowałam się między ludźmi o takiej świadomości politycznej i takim intelekcie, jakiego nie miałam. Debiutowałam w STS-ie. Kiedy kochałam się w Andrzeju Jareckim i kiedy wyszłam za niego za mąż, chodziliśmy do Kołakowskiego, którego słuchałam jak Boga. Nie byłam przygotowana, żeby połknąć tyle kultury, tyle wiedzy. To była intelektualna dominacja. Moje uniwersytety. Oni wszyscy w STS-ie byli dziećmi Brechta. Chcieli zmienić świat, robić teatr i muzykę dla mas, żeby te masy nie mówiły tylko: kurwa, kurwa, kurwa.

To trochę naiwne.

- No bo ja w gruncie rzeczy jestem strasznie naiwna. Tylko że całe moje pokolenie wychowało się w kulturze. Nie było konsumpcji, mieliśmy tylko kulturę. A dziś? Trzeba robić forsę i się wygłupiać. Ja tak nie potrafię. Kiedyś przez cały miesiąc mogłam grać w teatrze, w którym było tysiąc miejsc i było pełno. Ale to już się zmieniło. Niedawno zrobiłam spektakl "Anna Prucnal mówi Jeana Cocteau". Recenzje cudowne. "Nie wiedzieliśmy, że Cocteau pisał dla pani Prucnal". Tak dobrze się w tym czułam. Zagrałam 30 przedstawień. Potem w Genewie 15 i nic więcej. A to przedstawienie nie kosztuje nic. Jestem sama. Wie pan, jak to jest teraz we francuskim teatrze?

Jak?

- W poniedziałek jest dzień wolny. We wtorek gra się dla dzieci, bo w środę nie idą do szkoły i mogą się wyspać. Jest jeszcze publiczność homoseksualna, która przychodzi w środę. Najlepszy dzień to czwartek, wtedy przychodzą lekarze.

Dlaczego?

- Bo w piątek już jadą na weekend do swoich domów na wsi. Przychodzą też nauczyciele, no bo chcą być kulturalni. W niedzielę zjawia się parę osób starszych, dla nich robi się popołudniowe przedstawienia. I znów wolny poniedziałek...

Więc niestety tylko w czwartki można zagrać coś sensownego.

Ktoś jednak przychodzi na Pani recitale?

- Dużo młodych. Jeszcze parę lat temu mówili: "Moja matka ma wszystkie pani płyty". W tym roku po przedstawieniu młody chłopak, którego zapytałam: "Dziecko, co ty tu robisz?" odpowiedział: "Moja babcia ma wszystkie pani płyty".

Wciąż śpiewa Pani polskie piosenki?

- Oczywiście.

Nagrywała je Pani też na swoich francuskich płytach. Jak odbierali to Francuzi?

- Francuzi dobrze, ale Polacy różnie. Pokolenie "solidarnościowe" krytykowało mnie, że nie śpiewałam ich pieśni, ale za to "Góralu, czy ci nie żal". No, śpiewałabym, byłam przecież po stronie "Solidarności", tylko że ich nie znałam. Skąd miałam je znać? Ale zbierałam fundusze na "Solidarność", na przykład w Londynie. Po koncercie było wielkie przyjęcie. Stoły się uginały. Kelnerzy w liberiach i białych rękawiczkach. Pytam: "Jezu, kto za to płaci?". "Jak to kto? Pani". Z pieniędzy, jakie zebrałam na koncercie.

Może za daleko jest Pani od polskiego środowiska w Paryżu?

- Ależ proszę mi wierzyć, że nie ma żadnego środowiska polskiego. Dowodem jest tegoroczny Sezon Polski we Francji. Bardzo trudno było go zorganizować.

Brała Pani w nim udział?

- Nikt o mnie nie pomyślał, nikt nic ode mnie nie chciał. A pomogłabym. Nawet mnie to trochę boli. Bo jestem tu, ale jakbym nie istniała jako Polka. Tymczasem we Fnacu, którego odpowiednikiem jest nasz Empik, jedyną Polką, która ma podpisaną własnym nazwiskiem półkę z płytami, jest Anna Prucnal. Ale kogo obchodzi, czy ta Prucnal to jest Polka? A ja naprawdę jestem baba Polka. Pracuję, gotuję, sprzątam. Wychowuję wnuki. Bardzo źle. Czasami piję, jak dzisiaj. Jest mi trudno, jak teraz. Od tygodnia trwa w Paryżu miesiąc polski, który znów we mnie wszystko poruszył. Jest mi trudno, bo nie rozumiem tego, co widzę. Tego pokolenia. Nie mam z nim nic wspólnego. Po tym, co widziałam w polskich filmach, powinnam codziennie się upijać. W filmie "Warszawa" jedyny moment, który mnie dotknął, to kiedy żyrafa przechodzi przez Stare Miasto. Raptem coś się dzieje. A poza tym taka beznadzieja... Ja tego nie rozumiem. A mimo to... myślę teraz, że może dobrze... byłoby wrócić. Ale - za co? Mogę najwyżej wynająć jakieś mieszkanie. Przez ten polski sezon we Francji zapadłam po 30 latach na ciężką chorobę - cierpię na polskość. Idę ulicą, tu, niedaleko mojego domu, i słyszę, jak ktoś mówi po polsku. To był kloszard. Poczułam się taka... szczęśliwa. Mówię: "Pan jest z Polski?! Skąd?". A on na to: "Spierdalaj, jebana kurwo". Mówię: "Dlaczego pan... tak... Jestem tu 30 lat. Ważny jest dla mnie język, a pan go tak...". "Mówiłem, spierdalaj". Nigdy już na ulicy nie zaczepię nikogo po polsku.

Jaką Polskę zobaczyła Pani w nowych polskich filmach?

- Polskę, która jest orłem zdeptanym przez inne silne orły, a nawet krowy. Mnie to denerwuje. Jeżeli patrzy się na to, co dzieje się na świecie, trudno zrozumieć, dlaczego Polacy są nieszczęśliwi, skąd te ich urazy. Kiedy byłam w Polsce, pojechałam z Jeanem taksówką do Marriotta po francuskie gazety. Taksówkarz mówi: "Pani jest tłumaczką tego pana, Francuza?". "Tak, tak. Jestem tłumaczką". Nie przyznałam się, że Jean jest moim mężem. "A wie pani, ci Francuzi, oni nas wszystkich opuścili. Jak pani może być tłumaczką takiego skurwysyna?". Odpowiadam: "Wie pan, zarabiam na życie". A on: "Raz się z takim zaprzyjaźniłem i dał mi wina. Wie pani, to wino nawet słodkie nie było". Tyle lat po wojnie, a ten człowiek wciąż nienawidził Francuzów. "Bo Francuzi nas opuścili" - tak powiedział. Ale z drugiej strony we Francji pokazują, że to Algierczycy byli na Monte Cassino i na filmach dokumentalnych to oni wieszają tam flagę, nie Polacy. Mnie to boli. I Polaków pewnie też boli.

Więc?

- Jestem Polką, tylko mam paszport francuski. Polacy wciąż nie chcą mi dać polskiego paszportu. Walczę o niego od trzech lat. W paszporcie francuskim jestem Anna Magdalena Michaud z domu Prucnal. W paszporcie konsularnym Anna Prucnal, z męża Michaud. Tłumaczę urzędnikom, że to przecież to samo. A oni pytają: "A jak nam pani udowodni, że to pani jest Prucnal?". Pokazuję dokumenty. I nic. Zupełny Ionesco. I w kółko: "Jeżeli pani jest Prucnal, z męża Michaud, a w innym paszporcie jest pani Michaud, z domu Prucnal, to nie może mieć pani polskiego paszportu". Dlatego nie mogę być Polką.

Czy Polacy przychodzą na Pani koncerty?

- Bardzo rzadko.

Bo ich to nie interesuje, zapomnieli o Pani?

- Nie umiem panu odpowiedzieć. Dawałam wiele recitali w Japonii. Na którymś z nich przed wejściem na scenę zaplątałam się w mikrofon. Był włączony, ale o tym nie wiedziałam. Zaklęłam sobie po polsku. Nagle usłyszałam straszny śmiech. Pomyślałam: "Na szczęście są Polacy, jestem uratowana". Wyszłam na scenę. Przeprosiłam po polsku i po japońsku. Po koncercie podpisywałam płytę. Nie było żadnego Polaka. Zapytałam: "Gdzie są Polacy?". I raptem grupa stu Japończyków krzyczy: "My jesteśmy Polakami". I zaśpiewali: "Niech im gwiazdka pomyślności nigdy nie zagaśnie". Oni nauczyli się polskiego dla "Solidarności". Zapytałam o to, jak długo uczyli się języka. "O, my się uczymy już prawie dwa miesiące". A mówili wspaniale, prawie bez obcego akcentu.

Śpiewała Pani na recitalach i płytach, że jest komunistką urodzoną w Warszawie, komunistką bez partii, komunistką bez ojczyzny.

- Przekonałam się jednak, że lewica też kradnie. To bardzo przykre dla takiej idealistki jak ja. Kto się dostaje do władzy, zapomina o ideach. Więc przestałam śpiewać, że jestem komunistką bez partii. Teraz śpiewam, że jestem prucnalistką. Założyłam swoją własną partię.

kto to jest prucnalista?

- To jestem ja. Pan też może się zapisać. Proszę bardzo. To dobra partia.

Jaka jest ideologia prucnalisty?

- Lepiej zrobić coś dla kogoś niż dla siebie. Wolę się dzielić, bo jestem aktorką.

Ale na koncertach śpiewa Pani "Suliko", ulubioną piosenkę Stalina.

- Śpiewałam ją ciągle w szkole na apelach. Wszyscy płakali. Tak pięknie śpiewałam. Po latach, kiedy śpiewałam "Suliko" w teatrze, też wszyscy płakali. Wtedy mówiłam, że to była ulubiona piosenka Stalina. To był dla nich wstrząs. Uświadamiali sobie, że zrobiłam ich w konia. Tak jak mnie zrobiono. Ośmieszam widzów. Tak jak mnie ośmieszono. Byłam małą dziewczynką. Nie miałam ojca. Chodziłam do szkoły sióstr zmartwychwstanek. Później do szkoły Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, kiedy już w domu nie było pieniędzy. I wreszcie dowiedziałam się na apelu, że też mam ojca. Jest nim wielki Stalin, który nad snem moim czuwa i nigdy w okienku jego nie gaśnie światło. To było takie piękne. I portrety miał piękne. Zawsze się uśmiechał. Jak święty Antoni w kościele. Matka dawała mi pieniądze dla św. Antoniego, a ja je kradłam, żeby kupić sobie pańską skórkę. Wpatrywałam się w twarz świętego, czekałam, aż się uśmiechnie i powie: "Aniu, kup sobie pańską skórkę". Podobnie miałam ze Stalinem. Uśmiechał się bez przerwy. Wisiał nad tablicą i miał takie błyski w oczach. Później zakochałam się w Majakowskim.

Dlaczego?

- Bo on tak erotycznie pisał. "Mario, Mario wpuść Mario, nie mogę na ulicach, nie chcesz? (...) Lecz ja jestem z mięsa cały, człowiek cały, zwyczajnie proszę o twoje ciało, jak proszą chrześcijanie, chleba naszego powszedniego daj nam Panie, daj Mario...". W życiu nie słyszałam takich rzeczy. I ten rytm. Wtedy Basia S. nauczyła mnie się masturbować. Z Majakowskim to szło bardzo szybko. Ciągnęłam białymi majtkami. Patrzyłam na jego zdjęcie... Przez tego Majakowskiego chodziłam co niedzielę do spowiedzi. Obchodziłam konfesjonały, żeby nie wpaść na księdza, który mnie pytał: "Czy ty, dziecko, dotykasz się w takie miejsce, którym się normalnie robi siusiu?". Wiedziałam, o co pyta, ale udawałam, że nie wiem. Kłamałam i z tym Majakowski szłam do komunii. Hostia przylepiała mi się do podniebienia, mimo że siostra Terezia uczyła nas, jak robić z języka mały talerzyk, na który można ją położyć. Dławiłam się za karę. Całe moje religijne dzieciństwo było związane ze strachem. Pisanie grzechów, potem palenie ich na talerzyku. Dzielenie grzechów na kategorie. Ksiądz mówił, że od tych złych czynów w końcu ogłuchnę, wpadnę w melancholię i ciężko się rozchoruję. Mimo że się tego strasznie bałam, i tak raz w tygodniu musiałam z tym Majakowskim i białymi majteczkami. Ale jeszcze gorzej było z nauczycielką od polskiego. Zaprosiła mnie kiedyś do siebie. Miała pełno portretów Stalina. U nas w klasie był portret Stalina bez fajki, a ona miała taki z fajką. Zastanawiałam się, czy ona z tym portretem robi to samo co ja z Majakowskim.

Jaki był Pani dom?

- Bez ojca. Miałam przyjaciółkę w liceum muzycznym na Myśliwieckiej. Jeździłyśmy tam trolejbusem 53. Pożyczała mi książki, a ja zwierzyłam się jej, że chcę zostać aktorką. Dała mi do przeczytania dramaty Brechta i zaprosiła do teatru, bo wiedziała, że nigdy w życiu tam nie byłam. Kiedyś zaprosiła mnie do siebie. Mówi: "Pokażę ci pokój mojego ojca". Dla mnie to było jakieś misterium, bo przecież nigdy ojca nie miałam. Wisiał tam duży portret Bieruta. Pod nim stało biurko nakryte zielonym pluszem. Obok wysokie krzesła. Cudowna biblioteka. Fotele skórzane. Usiadłam w jednym z nich i dotknęłam tej skóry. To było takie seksualne!

Co?

- Zapach skóry pomieszany z zapachem papierosów. Byłam wstrząśnięta. Hania pokazała mi zdjęcie ojca. Wyglądał prawie jak Majakowski, tylko starszy. To nie był taki mężczyzna jak ci, których spotykałam w trolejbusie 53. Byłam za mała, miałam ciągle głowę pod ich pachami. Czasem ich ręka chodziła po moich pośladkach. Był inny. Był prawdziwym mężczyzną. Hania powiedziała mi, że jej tato siedzi w więzieniu. Pomyślałam, że jest bandytą. Byłam zdziwiona, że się go nie wstydzi, że nie nienawidzi, bo ja sama zostałam wychowana w nienawiści do własnego ojca.

- Wyjawiłam jej moją tajemnicę: że przez mojego ojca wszystkie w domu jesteśmy nieszczęśliwe. Zostawił nas, bo chciał ratować życie innym. Pomyślałam, że Hania będzie moją najbliższą przyjaciółką ze swoim ojcem bandytą. Wtedy wyjaśniła mi, że on jest więźniem, ale politycznym. Tak zaczęła się moja edukacja polityczna. Jej ojcem był Marian Spychalski, który w 1956 wrócił do władzy.

Powiedziała Pani: "Uczono mnie w domu nienawiści do ojca". Nie rozumiem tego.

- Tak. Mama uczyła mnie nienawiści.

Dlaczego?

- Matka była z domu Leszczyńska, księżniczka. Mój dziadek zginął w I wojnie światowej. Babcia umarła ze zgryzoty. Dzieci rozdzielono. Chłopcy poszli do księży marianów, a dziewczynki do sióstr niepokalanek. Kiedy skończyli szkoły, kiedy zostali dobrze wykształceni, a dziewczyny dodatkowo potrafiły robić mereżkę...

Co?

- Mereżkę. To takie haftowanie chusteczek. No więc kiedy skończyli szkoły, musieli zacząć sobie radzić. Mama mogłaby zajmować się dziećmi z zamożnych domów, ale nie chciała zostać guwernantką. Wolała wyjść za mąż. U swojej siostry poznała lekarza, który nie był królewiczem z bajki, tylko Żydem i miał okropne nazwisko Prucnal. I był w połowie Cyganem - tak przeczytałem w książeczce do jednej z pani płyt. Tego do końca nie wiadomo. Powtarzam to, co mama mówiła. U niej raz był Cyganem, raz był Żydem, raz pół Żydem i pół Cyganem. Matka nie znosiła go, bo dał się zabić.

Jak to?

- Ojciec lubił zabawy. Chodził do dobrych klubów, restauracji, miał stolik w Bristolu. W czasie wojny był w ruchu oporu. Ratował Cyganów i Żydów. Ale matka nic z tego nie rozumiała.

Co znaczy, że "dał się zabić"?

- Został postrzelony w czasie łapanki. Niemcy zostawili go pod trupami. Przyjaciele przywieźli go do domu. Był lekarzem - wiedział, że nie ma dla niego ratunku. Prosił matkę, żeby dała mu trochę wódki. Ale mama, korzystając z tego, że był chory, chciała go sprowadzić na drogę cnoty, i nie dała. Wtedy w domu pojawiła się jakaś kobieta. Przyniosła środki znieczulające. Tak mówiła. Prosiła, żeby matka mu je podała. Matka myślała, że ojciec śpi po tych środkach, ale on już nie żył. Bo to nie były leki, ale trucizna. I nagle w domu pojawili się ludzie z podziemia, którzy przynieśli akt zgonu, zaświadczenie, że ojciec zmarł w szpitalu. Matka, kiedy się zorientowała, chciała pobiec na policję. Powtarzała: "Co to za szajka, co to za ludzie, gdzie się wdał w konszachty z gangsterami".

Dlaczego ta kobieta przyniosła truciznę?

- Ojciec znał dużo nazwisk. Po powstaniu uciekaliśmy z matką pociągiem. Ciągle miałam ze sobą taką malutką poduszeczkę, taki jasieczek. Nie mogłam się z nim rozstać. Kiedy schroniliśmy się u jakichś ludzi, matka wyczuła coś w tym jasieczku. Rozpruła go. Była tam lista z nazwiskami 50 osób. I list od ojca. Pisał, że jeżeli coś mu się stanie, to jedna z tych osób, jeżeli będzie żywa, pomoże nam.

Wciąż nie rozumiem, dlaczego matka wychowywała Panią w nienawiści do ojca.

- Jeżeli w jasieczku swojej córeczki, kiedy do domu przychodziło gestapo, była ta lista i jeszcze pieczątki do robienia dowodów osobistych, to chyba znaczyło, że ojciec wolał śmierć własnych dzieci niż obcych ludzi. Matka czekała na niego w domu, a on ratował życie innym. Dlaczego nie nam?

I naprawdę nienawidziła Pani ojca?

- To za mocne. Ale... moje koleżanki miały ojców. A ich mamusie nie krzyczały, nie biły dzieci. Uśmiechały się i gotowały obiady dla męża. Nienawidziłam tych koleżanek i ich ojców. Moja matka musiała sprzątać w fabryce, ja dawałam lekcje muzyki niezdolnym dzieciom, było mi zimno, miałam w butach śnieg. Te matki czasem dawały mi herbaty i czekały na męża... Mama jakoś miała rację.

Ile miała Pani lat, kiedy zginął ojciec?

- Nie miałam roku.

Więc to wszystko zna Pani tylko z opowieści.

- Nie wiem, co jest pamięcią, a co nie. Czasem coś sobie przypominam, czasem wiem, bo siostra mi mówiła.

Czasem opowiadała mama, czasem koleżanka mamy.

Na ile te wspomnienia są wciąż dla Pani ważne?

- Dziś jest ważna tylko moja droga. Chcę iść.

Dokąd?

- Chciałabym mieć swój teatr. Ale w życiu bym nie znalazła na niego pieniędzy. Napiszę jeszcze opowieści o Alice, naszej wnuczce, córce Piotrusia, coś namaluję... Wymyślę sobie rolę i zagram. Zaśpiewam coś. I posprzątam.

Czego się Pani boi?

- Że ktoś, komu powiem dzień dobry, zobaczy we mnie coś, czego nienawidzi. I dlatego mnie zabije.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji