Artykuły

Szczęście, czyli ułuda

"Wujaszek Wania" reż. Wieniamina Filsztyńskiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski na stronie Sekcji polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych.

U Czechowa zawsze to samo i zawsze to, co najważniejsze: pogoń za szczęściem, choćby marzenie o pogoni, i nieuchronna katastrofa.

Taki jest "Wujaszek Wania", którego wszyscy bohaterowie ponoszą klęskę. No, może tylko Mamam (Barbara Dobrzyńska) jest zbyt mało rozgarnięta, aby zauważyć katastrofę. Jak do tego dochodzi, możemy obserwować w warszawskim Teatrze Polskim, gdzie inscenizacji podjął się wybitny rosyjski pedagog i reżyser, laureat Międzynarodowej Nagrody im. Stanisławskiego, profesor Wieniamin Filsztyński. Rezultat jego współpracy z zespołem teatru może przyprawić o zawrót głowy. Oto teatr, któremu młoda krytyka wystawiła już dawno artystyczny nekrolog, okazuje się nad podziw żywy, poruszający, pod każdym względem wzorcowy. To po prostu olśniewający spektakl, który dezawuuje wszystkie wydumane przy komputerze opinie o śmierci teatru dramatycznego. Bez żadnych przebieranek, udawanek, uwspółcześniania na siłę Filsztyński buduje zdyscyplinowany spektakl, który aż kipi od emocji. Wszystko tu się ze wszystkim zgadza. Jeżeli błyska i grzmi, to podwiewa też firankę. Jeśli Sonia zdejmuje kalosze, to potem je wkłada, jeżeli ma być herbata, to samowar musi być ciepły, a jak stara niania (Łucja Żarnecka) robi skarpety, to wie, jak się posługiwać drutami.

Wszyscy aktorzy grają jak natchnieni, jakby wstąpiła w nich nowa energia. Astrow Tomasza Borkowskiego to kreacja, nie waham się tego powiedzieć, wybitna. Aktor odnalazł idealną formę wyrażenia osobliwości bohatera, w którym ścierają się tęsknota za wielkim czynem, za pełnią życia z ciężarem pospolitości. Smutek i trwogę, które go ogarniają, pokrywa uśmiechem, towarzyskim polorem. W kulminacyjnej scenie rozmowy sam na sam z Heleną (Małgorzata Lipmann) nerwowymi "gryzami" pochłania jabłko - to niemal jedyny znak trawiącej go namiętności. A kiedy na koniec, już odtrącony i przegrany ma odjeżdżać, próbuje zbliżyć się do zapomnianych przyjaciół, Wujaszka i jego siostrzenicy Soni (Katarzyna Stanisławska), nieszczęsnego Tielegina (Dominik Łoś) nawet Mamam, ale na próżno, już od nich nie należy.

Podobnie w zachwyceniu można komentować role Mariusza Wojciechowskiego (Wujaszek Wania), nieznośnie drwiącego z otoczenia, a w środku niemal martwego, Krzysztofa Kumora (Sieriebriakow), który jako emerytowany profesor pasożytuje na otoczeniu, którym pogardza i którego nawet nie chce zrozumieć. I tak do końca obsady.

Sztuka trwa 4 godziny, ma 3 przerwy, i ani minuty za długo. Po każdej przerwie łoskot bębna i tęskne nuty przywracają nastrój, a światło, rosnąc i obumierając, wyznacza pory dnia. Na koniec robotnicy teatralni w strojach parobków zamykają wielkimi drewnianymi osłonami czwartą ścianę pudełka drewnianej sceny, wybudowanej na wielkiej scenie Teatru Polskiego, gdzie zmieściła się także cała stukilkudziesięcioosobowa widownia.

Prawdziwy cud: reżyser spotkał aktorów. I miał tekst. Niezłego autora.

Tekst publikowany w Przeglądzie nr 4/01.02

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji