Artykuły

Wielki powrót

- Naprawdę troszeczkę zwolniłem tempo. Nauczyłem się odmawiać pewnych propozycji. Tego u mnie nigdy nie było, bo zawsze byłem na tak. Miałem lecieć na koncerty do Nowego Jorku, do Toronto, ale odmówiłem - mówi krytyk muzyczny BOGUSŁAW KACZYŃSKI.

BOGUSŁAW KACZYŃSKI, lat 67, byk, z wykształcenia pianista, teoretyk muzyki, absolwent Akademii Muzycznej w Warszawie, słynny krytyk muzyczny, popularyzator muzyki i wokalistyki, wielka osobowość telewizyjna, obsypany rekordową ilością prestiżowych nagród (to jemu przyznano pierwszego Wiktora).

Od lat prowadzi autorski program w Pierwszym Programie Polskiego Radia. W Drugim Programie TVP rekomenduje "Rewelacje miesiąca". Na estradach całego kraju i za granicą prezentuje gale i koncerty operowo-operetkowe. W 2008 roku mimo rekonwalescencji poprowadził kilkanaście gal! W tym roku najbliższe w Zabrzu (14 lutego) i Sali Kongresowej w Warszawie (15 lutego). Obecnie kończy pisać książkę "Jak samotny szeryf" (o walce z ludźmi, którzy niszczą kulturę). Na koncie ma 12 książek, niedawno ukazał się imponująco wydany album "Teatr Kaczyńskiego - ROMA". Od udaru mózgu (paraliż prawej strony ciała, częściowa utrata zdolności mówienia) minęły prawie dwa lata. Odwiedziłem wybitnego znawcę opery i operetki, aby sprawdzić, co choroba pozostawiła po sobie, jak przebiega rekonwalescencja i skąd czerpie siły do wciąż aktywnego życia, chociaż przysięgał, że zmniejszy tempo pracy.

Czy ludzie, którzy mają okazję spotykać się z panem, zaczynają rozmowę pytaniem o zdrowie?

- Tak. Zawsze. Obecnie odpowiadam, że moje zdrowie jest coraz lepsze, chociaż wiele pozostawia do życzenia, bo ja ubolewam, że ciągle jeszcze nie jeżdżę samochodem i nie piszę, tylko dyktuję. Ale mam nadzieję, że sprawność nogi i ręki wróci.

Wcześniej nie odczuwał pan żadnych dolegliwości?

- To, co stało się ze mną, wystąpiło nagle, w ciągu ułamka sekundy. Wcześniej niczego nie odczuwałem i nic nie zapowiadało choroby. W tym czasie przeszedłem badania w prywatnej klinice i wyniki były dobre.

Mimo że nie dbał pan o zdrowie zgodnie z zaleceniami lekarzy i pracował do upadłego?

- Rzeczywiście, pracowałem do upadłego, ale o zdrowie dbałem. Myślałem, że robienie analiz, odwiedzanie lekarzy różnych specjalności (na wszelki wypadek) uchroni mnie od katastrofy. Niestety, nie uchroniło.

Udar mózgu to w mojej rodzinie choroba dziedziczna

Sceny z greckiej tragedii

Udar mózgu dopadł pana w domu. Pamięta pan każdą sekundę ataku?

- Rano siedziałem w fotelu i czekałem na przyjazd impresaria, aby razem wyjechać na koncert galowy do Olsztyna. W pewnym momencie zobaczyłem dwa obrazy w telewizorze i czułem, że mam podwójne widzenie. W tym momencie zadzwoniła do domofonu moja asystentka, która przyszła do pracy 15 minut przed czasem. Później powiedziała, że zadecydowała o tym opatrzność, bo po drodze wyjątkowo nie było korków i czuła, że pędzi do mnie samochodem jakby ją niosły jakieś skrzydła aniołów. Dzięki temu jeszcze mogłem wstać z fotela, dojść do drzwi, bo za moment zaczynał się u mnie paraliż. Czułem, że moja ręka i kawałek nogi przestają mieć czucie. Paraliż postępował ciągle w górę i w górę ciała. Otworzyłem drzwi mieszkania i oparty o ścianę powiedziałem: dzwoń na pogotowie, źle ze mną. Były to moje ostatnie słowa.

Jak zareagowała asystentka?

- Przyciągnęła mnie do fotela z powrotem, bo sam nie byłem w stanie dojść, gdyż połowa mojego ciała została sparaliżowana, straciłem też mowę. Siedziałem w tym fotelu i czekałem na pogotowie, które przyjechało z zadziwiającą szybkością.

Jakie to uczucie, gdy czuje się, że drętwieje ciało, że nie można zrobić żadnego ruchu, że przestaje się mówić?

- W chwili ataku nie wiedziałem, co ze mną się dzieje. Czułem, że noga zdrętwiała, nie wiedziałem, co będzie ze mną dalej.

W fotelu widział pan wszystko, co działo się dookoła?

- Nie, bo miałem oczy zamknięte.

O Boże, co by się stało, gdyby pana asystentka przyszła 15 minut później?

- Nie wstałbym z fotela i nie otworzyłbym drzwi. Trzeba byłoby czekać dwie godziny, aż przyjdzie moja gosposia. Tymczasem te godziny mogłyby okazać się dla mnie tragiczne.

Śmierć?

- Oczywiście.

W szpitalu dotarło do pana, co się z nim stało, czy też nie miał pan świadomości dramatyczności zdarzenia?

- Kiedy pogotowie ratunkowe przywiozło mnie do szpitala i lekarz przyjmujący na oddział zadawał różne pytania w celu sprawdzenia, co pamiętam, a czego nie, ja w pewnym momencie przerwałem mu i nieco zniecierpliwiony, wydukałem z siebie: "Panie doktorze, ja muszę dzisiaj jechać na koncert do Olsztyna". Lekarz spojrzał na mnie i powiedział: "No, dzisiaj to pan nigdzie nie pojedzie" i dopiero wtedy zrozumiałem, że to nie są żarty.

Dzisiaj pan wie, co było przyczyną udaru mózgu?

- Wiem. Wywołał go wielki, największy w życiu stres, jakiego doznałem podczas wizyty w Sztokholmie, w Królewskiej Klinice, w której leżała jedyna siostra Ania z nieuleczalnym nowotworem płuc. Profesor, mimo że proszony przez moją siostrę o zatajenie jej choroby, powiedział mi wszystko. Był to dla mnie taki wstrząs i szok, że połowę rozmowy rozumiałem po angielsku, a w drugiej połowie ani słowa, które do mnie mówił.

?

- Mój umysł wyłączył się, żeby nie słyszeć tych okropnych rzeczy o chorej siostrze. Tymczasem profesor wprost zakomunikował, że jest to wyrok śmierci.

Pana siostra od dawna wiedziała o swojej chorobie?

- Od trzech tygodni.

Pamiętam z krynickich festiwali, że Anna Kaczyńska zawsze wyglądała bardzo zdrowo, pełna życia i siły witalnej. Nic nie zapowiadało tragedii...

- Była sportowym typem kobiety, taterniczką, która przeszła wszystkie szczyty w naszych Tatrach i na Słowacji. Mówiono na nią "chłopczura". Chodziła po drzewach, po dachu naszego domu, a rodzice rozpaczali, co z niej wyrośnie. Aż trudno uwierzyć, że tak silną fizycznie osobę dopadła śmiertelna choroba.

Siostra umiera w szpitalu na raka płuc, pan w tym czasie jest również w szpitalu, po udarze mózgu. Czy ona wiedziała o tym, co się panu przydarzyło?

- Nie, bo my w naszej rodzinie zawsze ukrywaliśmy przed sobą choroby i cierpienia. Tak było z moimi dziadkami, z rodzicami, tak samo stało się w naszym przypadku. Siostra chciała zaoszczędzić mi wstrząsu i nie mówiła o swojej chorobie. Ja, leżąc sparaliżowany w szpitalu, nie mogłem do niej zadzwonić, bo nie mówiłem, nie miałem telefonu, a kiedy wreszcie poprosiłem pielęgniarkę o podanie telefonu komórkowego, nie potrafiłem się nim posługiwać.

Czy dla Anny Kaczyńskiej nie było żadnego ratunku?

- Nie, chociaż była otoczona wybitnymi profesorami z onkologicznego centrum, słynącymi w świecie ze swoich umiejętności. Niestety, jej choroba była nie do wyleczenia.

Podobno udar mózgu to w waszej rodzinie choroba dziedziczna?

- Tak, moja babcia, mama, wujek, mieli udary mózgu.

Wiedząc o tym, nie mógł pan temu zapobiec?

- Nie mogłem.

Kiedy zmarła siostra?

- W czasie, gdy leżałem w szpitalu, sparaliżowany do połowy ciała i nie mogłem się obrócić z jednego boku na drugi. Lekarze przyszli do mojego pokoju i... podali środki uspokajające, a potem połączyli ze Sztokholmem. Tam usłyszałem, że rano zmarła moja siostra. Byłem otępiały i nie uświadamiałem sobie, co się stało.

Nie zdążyliście się pożegnać.

- W przeddzień jej śmierci, rozmawialiśmy telefonicznie. To była krótka rozmowa, w czasie której wyczułem, że Ania doskonale wie, co mi się stało. Na zakończenie rozmowy powiedziałem: zadzwonię do ciebie jutro i rozstaliśmy się. Nie wiedzieliśmy oboje, że na zawsze.

Scena niczym z greckiej tragedii, a zapewne wcześniej był pan przekonany, że jest niezniszczalny.

- Będąc w szpitalu, przewartościowałem swoje życie, nie myśląc, że za moment spotka mnie taka wielka tragedia jak śmierć siostry.

Jakie wnioski pojawiły się po analizie własnego życia?

- Stwierdziłem, że ani Paryż, ani Nowy Jork, ani Wielki Mur Chiński, który też zobaczyłem, nie są nic warte w życiu, w którym liczy się przede wszystkim zdrowie.

Przyjaźnił się pan z dwiema wiekowymi damami, Adą Sari i Mirą Zimińska. Ich nieśmiertelność (Mira odeszła w wieku 102 lat, a Ada w wieku 82) mogła wywołać u pana takie myślenie...

- Każdy człowiek do pewnego momentu w swoim życiu myśli, że będzie wieczny, że ciężkie choroby i wyroki śmierci innych ludzi jego nie dotyczą. Ale gdy nagle stajemy oko w oko z tym okrutnym wyrokiem losu, myślenie się zmienia.

Czy obwinia pan kogoś lub coś o swoją chorobę?

- Nie, bo tak widocznie miało być. Często myślę, że gdybym nie zachorował tego dnia, to zachorowałbym później, po śmierci siostry.

Po udarze mózgu mówił pan w wywiadach, że zmieni tryb życia, że nie będzie się poświęcał wyłącznie pracy, że wyważy proporcje. Czy tak się rzeczywiście stało?

- Niestety, moje zamiary nie spełniły się do końca. Wyobrażałem sobie, że teraz będę poświęcał swój czas sobie, przyjaciołom, życiu towarzyskiemu, ale będąc chorobliwym pracoholikiem, nie dałem rady wyleczyć się z tego. Jest to ciężka choroba, którą można wyleczyć w wyspecjalizowanej klinice. Sam się dziwię, że po tym wszystkim, co przeszedłem, nie mogę wyzwolić się z jarzma pracy.

Jak przebiega rehabilitacja?

- Mam dwóch znakomitych specjalistów z Kliniki Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, którzy przychodzą do mnie do domu. Są to: pani Ola Wolińska (prowadzi bardzo intensywne ćwiczenia ruchowe, razem schodzimy

po dwa, trzy razy dziennie kilka pięter po schodach, sam też schodzę pod jej kontrolą) i Grzegorz Ochman, który zajmuje się moją bezwładną ręką i nogą. Pracujemy nie tylko nad sparaliżowaną ręką i nogą, ale przede wszystkim nad... głową, bo aby efekt rehabilitacji był widoczny, trzeba poruszać ośrodki mózgowe.

Czy są widoczne postępy?

- Zaczyna działać prawa ręka i zaczęły się poruszać zginacze nogi, co dotychczas było dla mnie nieosiągalne. Człowiek zdrowy nawet nie domyśla się, jak skomplikowany jest nasz organizm, z ilu trybów i mięśni jest złożony. Żeby poruszyć jeden mięsień, musi na to pracować wiele ośrodków na czele z tym mózgowym, który wydaje impulsy. Ludzki mózg jest doskonałym komputerem, do tej pory nie wiedziałem o tym. Czy pan wie, że po udarze mózgu uczyłem się chodzić jak małe dziecko?

Co z aparatem mowy?

- Pracowałem z logopedą, odbywałem szereg ćwiczeń. Teraz mówię swobodnie, co wymagało ode mnie dużej koncentracji i systematycznej pracy.

Obecnie pisze pan książkę, ale nie włada jeszcze prawą ręką.

- Książkę piszę przy udziale mojej sekretarki, której ją dyktuję. Ale potrafię w kilku miejscach poprawić rękopis, przekreślić, zapisać.

Prowadząc koncerty, wchodzi pan na estradę o lasce, siada na fotelu i zapowiada na siedząco, nadal?

- Wchodzenie na scenę i schodzenie z niej jest dla mnie jeszcze bardzo męczące. Widziałem w świecie wielu prezenterów, którzy byli zdrowi, a siedzieli w fotelu. Jeżeli chodzi o mnie, to witają mnie za każdym razem owacje na stojąco, bo przed publicznością staje człowiek, który miał nie żyć, a tymczasem pokonał straszną chorobę. Z trudem tłumię łzy wzruszenia i nie jestem w stanie rozpocząć koncertu.

Kiedy odrzuci pan laskę?

- Ten moment już nadchodzi, chociaż moi terapeuci twierdzą, że laskę zawsze muszę mieć ze sobą, gdy jestem na obcym terenie. Po domu chodzę bez laski.

Jakie domowe czynności jest pan w stanie wykonywać?

- Wszystkie. Na co dzień wspaniale opiekuje się mną pani Ewa, wielka dama o wielkim sercu. Czasami wydaje mi się, że myśli za mnie, bo zanim o czymkolwiek pomyślę, pani Ewa już to załatwia.

Ale kąpie się pan sam, bez pomocy pani Ewy?

- Tak. Samodzielnie się kąpię. Z łóżka też mogę wstawać o własnych siłach.

Skarpetki też sam pan zakłada?

- Sam i samodzielnie wiążę sznurowadła przy butach. Lekarze mówią, że robię kolosalne postępy i jestem wzorcowym przykładem dla kliniki oraz promykiem nadziei dla chorych, którzy nie robią żadnych postępów albo strasznie wolno, co wywołuje u nich załamanie. Nakręcono o mnie i pracy, jaką wkładam w rehabilitację, wiele filmów telewizyjnych. Poprzez internet dostałem 10 tysięcy e-maili, których autorzy mieli w rodzinie kogoś chorego na podobną przypadłość co ja. Pytali w nich, co mają robić, jaką drogą się udać, żeby ich bliscy wyszli choć po części z choroby.

I co pan im odpowiadał?

- Wysyłałem wszystkim słowa pocieszenia, dodawałem otuchy. Nikogo nie pozostawiłem bez odpowiedzi, do dzisiaj to robię.

Ile kilogramów pan schudł?

- W szpitalu schudłem 20 kilogramów.

Ale chyba nie udało się panu utrzymać tej nowej wagi?

- Na własne żądanie przytyłem kilka kilogramów, ponieważ lepiej z nimi wyglądam. Będąc bardzo szczupłym, wywoływałem nieustanne zapytania, co mi jest, że tak źle wyglądam?

Wierzy pan teraz w cudowne ocalenia?

- Wierzę, że ktoś tam na górze wskazał na mnie palcem i powiedział: "Musisz żyć, bo jesteś mi jeszcze potrzebny".

Kiedy zacznie pan jeździć samochodem?

- Lekcje rozpoczynam w marcu i mam nadzieję, że będę mógł ponownie prowadzić swój samochód.

Jeszcze niedawno jeździł pan na wózku inwalidzkim.

- Tak, przez dwa miesiące.

Co mówili lekarze, gdy po trzech miesiącach opuścił pan szpital, podpierając się tylko laseczką?

- Gdy przenoszono mnie na noszach ze szpitala do kliniki, zebrali się lekarze i pielęgniarki, do których powiedziałem: "Z tego szpitala wyjdę o własnych siłach". Popatrzyli na siebie z minami wskazującymi, że to, co mówię, jest kolejnym objawem mojej choroby. Minęły trzy miesiące, a ja samodzielnie zszedłem po schodach kliniki na ul. Sobieskiego, podpierając się tylko laseczką i sam wsiadłem do samochodu.

Brawo! Jak wyglądały pierwsze dni na wolności?

- Towarzyszyła mi wielka radość i świadomość, że teraz będę musiał uczyć się wszystkiego od początku. Nie mogłem sam się wykąpać, ubrać, ale po dłuższym czasie i licznych ćwiczeniach zacząłem sam wszystko robić.

Nie wspomniał pan o tym, że dopadł go lęk przestrzeni. Czy już minął?

- Kiedy wychodziłem z drzwi wejściowych na korytarz, musiałem schylać głowę, bo wydawało mi się, że uderzam w górę framugi. Tak samo było przy wejściu do pokoju, głowa musiała być zgięta do dołu. Lekarze mówili, że to normalny objaw choroby. Dzisiaj lęk przestrzeni minął bezpowrotnie.

Ale nadal jest pan nieuleczalnym pracoholikiem.

- Naprawdę troszeczkę zwolniłem tempo. Nauczyłem się odmawiać pewnych propozycji. Tego u mnie nigdy nie było, bo zawsze byłem na tak. Miałem lecieć na koncerty do Nowego Jorku, do Toronto, ale odmówiłem.

Zapewne przekonał się pan, że los czasami bywa okrutny, że wymierza ciosy i trzeba się z tym pogodzić, aby iść dalej, realizować swoje plany.

- Nie pogodziłem się. Nie przyjmuję do wiadomości, że po części mam jeszcze niesprawną nogę i rękę. Buntuję się przeciwko temu i krzyczę "Nie!", bo musi być dobrze. Czekam na ten dzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji