Artykuły

Do przerwy 2:1

"Kołysanka" w reż. Krzysztofa Zemły, produkcja Teatru Dramatycznego w Białymstoku i Teatru Okno w Supraślu oraz "CDN" w reż. Agaty Biziuk w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Konrad Szczebiot w Teatrze.

Rozpoczęcie sezonu w BTL-u i Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki należałoby, wedle ostatniej słowotwórczej mody, nazwać "lalkarską offensywą". Wrześniowe premiery zdominowane zostały przez twórców niezależnych lub początkujących. Otwarcie scen kameralnych na często ryzykowne przedsięwzięcia spoza macierzystego teatru staje się w Białymstoku normą i przynosi ciekawe rezultaty. Dotyczy to zwłaszcza teatru dramatycznego.

Obecność przymiotnika "lalkarski" wymaga uzasadnienia. W przypadku "CDN-u" [na zdjęciu] wszystko jest jasne - w teatrze lalek grupa lalkarzy pod kierunkiem niedawnej absolwentki Wydziału Sztuki Lalkarskiej przygotowała spektakl oparty na tekście dramatopisarki specjalizującej się w baśniach.

Z "Kołysanką" Teatru Dramatycznego sprawa ma się nieco inaczej. To miniatura psychologiczna,wykorzystująca "dramatyczne" środki wyrazu. Przygotowana jednak przez Teatr Okno, którego najgłośniejszym spektaklem był opowiedziany za pomocą cieni "Romans Perlimplina i Belisy".

Recenzję obu przedstawień zacznijmy nietypowo, od opisu uroczystego otwarcia sezonu w Teatrze Dramatycznym. Huczna nazwa "Trzecie teatru narodzenie: sezon 1938/1948/2008" dobrze oddawała ton wcześniejszych zapowiedzi. Dzieje budynku przy ulicy Elektrycznej wprost zapraszają do fetowania spiętrzonych rocznic: zbudowany rok przed wojną, dziesięć lat później odbudowany, okrągłe sześćdziesiąt łat później... No właśnie. Co się takiego wydarzyło 7 września 2008 roku na placu przed Teatrem Dramatycznym, dalibóg, nie mam pojęcia.

Zamysł był dobry - połączyć przyjemne z pożytecznym, zorganizować dużą, plenerową imprezę i przybliżyć teatr ludziom omijającym go na co dzień szerokim lukiem. Impreza ta miała być wstępem do wystawy okolicznościowej okraszonej multimedialnymi archiwaliami. Na zachętę korytarze teatralne, pracownic i kulisy obiecały zdradzić wszystkim chętnym swoje tajemnice. Niestety, w trakcie przygotowań cel nadrzędny gdzieś się zapodział. Być może chciano pokazać światu odrestaurowaną fasadę i ukoronowaniem uroczystości miało być po prostu jej odsłonięcie" (Nie)szczęśliwym zbiegiem okoliczności

na początku sierpnia pod zrywanym tynkiem ukazały się tajemnicze freski. Do czasu zbadania sprawy renowacja została wstrzymana.

Zaszwankowała również, nieprzemyślana w szczegółach, realizacja. Pozostanę przy jednym tylko przykładzie. "Największym wydarzeniem inauguracji wystawy będzie |...| prezentacja filmowego białego kruka" - zapowiadano. Chodziło o kilkunastosekundowy fragment Polskiej Kroniki Filmowej ukazujący odbudowę miasta oraz owację po premierze "Świętoszka", rozpoczynającej w 1948 roku działalność teatru. Film został pokazany na Dużej Scenie praktykowaną w przedwojennych kinach techniką "tośmy już widzieli". Okrasę stanowiły kombinacje zdjęć, pokazujące najbardziej charakterystyczne punkty miasta sfotografowane z identycznej perspektywy dawniej i dziś. I tak plac przed teatrem: w sepii po mieszczańsku reprezentacyjny, w kolorze

zaprezentował kolekcję najświeższych nabytków komunikacji miejskiej. Skrajna to ilustracja całości pokazu, lecz niestety nieodosobniona.

Ponieważ nie dane mi było oglądać projekcji od początku, zostałem dodatkowo uraczony wlekącymi się w nieskończoność fotografiami z serii "chmury nad Białymstokiem". Nie wszystkim widzom starczyło na nie cierpliwości.

Miłość wytrawna w kolorze rouge

Jedną z najpowszechniejszych przypadłości, z jakimi muszą walczyć widzowie festiwali filmowych, bywa trudna do opanowania senność. Widz, który obudzi się zlany zimnym potem w samym środku nieznanego widowiska, powinien pamiętać, że po pierwsze - bez nerwów. Jeśli przez dłuższy czas będzie widział wyłącznie Ją i Jego rozprawiających przy kuchennym stole o swoim trudnym związku, może być pewien, że to film francuski. W pierwszej chwili powyższa rada wydaje się przydatna widzom "Kołysanki'" Krzysztofa Zemły. Na szczęście to tylko początkowe wrażenie.

Autor tekstu? Jean Cocteau, symbol dwudziestowiecznej awangardy! Dialog Jego z Nią? Istotnie, płynie ze sceny potok słów do szczętu przetrawiający wzajemne emocje partnerów. Cocteau zadbał jednak, by On w całej "miniaturze dramatycznej" miał tło powiedzenia mniej niż Felicjan Dulski. Stół kuchenny i okolice? Na miejsce akcji reżyser wybrał przestrzeń, którą śmiało można opisać, nucąc: "jeszcze zdążymy tanio wynająć małą mansardę z oknem na..." neon. Czerwony i nerwowo mrugający w tym przypadku.

Czerwień! Czerwona była bielizna, półprzezroczysta podomka, krzesło, łóżko.

stolik i gramofon (gramofon, co prawda, gramofonowego był koloru, lecz na czerwonym ustawiony taborecie). Wszystko zaś zamknięte w "awangardowym kręgu" czerwonej wykładziny. I czerwień ta krwista, bo silna jest miłość tych dwojga. Czarna sukienka. Ostatnia deska ratunku późnych wnuków Sartre a przyobleczonych w gody koloru melancholii! Ledwie zauważalna, ginęła rzucona niedbale na czerwony wieszak. Nawet popielniczka była tam czerwona.

Skoro już o popielniczce mowa. Niezmordowany tropiciel odniesień do okupowanego przez egzystencjalistów Paryża mógłby w swojej wyliczance zmieścić jeszcze papierosy (konsumowane przez całe niemal przedstawienie!) i jazz. Gitanami na sali jednak nie pachniało, a skomponowana przez Macieja Szymanowicza muzyka, choć inspirowana Daviesowską nutą, brzmiała

chwilami bardzo transowo i współcześnie. To właśnie pełniący rolę muzycznego lejtmotywu miarowy rytm byłbym skłonny nazywać "Kołysanką". Oczywiście interpretacje tytułu w przewrotny sposób komentujące działania postaci na scenie byłyby równie uprawnione.

"Piękny i nieczuły" Cocteau ukazał się w "Dialogu" z górą pół wieku temu i chcąc nie chcąc wymagał od reżysera językowego uwspółcześnienia. Zmiana tytułu oraz wrażenie, które wyniosłem z przedstawienia sprawiły, że zacząłem podejrzewać reżysera o wykorzystanie nowego tłumaczenia. Nic podobnego. Krzysztof Zemło wprowadził do tekstu jedynie kosmetyczne zmiany, polegające głównie na zharmonizowaniu z jego wizją reżyserską scenicznej rzeczywistości. Przemyślał postaci, zdynamizował emocje, dodał nieco symboliki. Powiedział aktorom, czego od nich oczekuje, a oni "Kołysankę" przekonująco zagrali (jednym słowem - elementarz, którego braki dość często bywają dziś pokrywane dymem z fajerwerków). Powstało kameralne, dobrze zagrane i wyreżyserowane przedstawienie. Tylko tyle i aż tyle.

Osobne wspomnienie należy się w tym miejscu aktorom. Magdalenie Kiszko-Dojlidko z nadmiaru słów i sprzecznych emocji udało się zbudować psychologicznie prawdopodobną, jednorodną postać. Do opisania zaś wszystkiego, co Maciej Radziwanowski opowiedział milczeniem, przydałoby się przepisanie "Pięknego i nieczułego" na powieść z wszechwiedzącym narratorem.

Minusy? Zaliczyłbym do nich jedynie przesłuchanie, któremu Ona poddaje puste krzesło (oczywiście używa do tego atrybutu wszystkich jawnych i tajnych policji świata - ostrego światła bijącego podsądnego po oczach). Czy dla pokazania tych emocji niezbędna była tak oczywista i dosłowna metafora? Poza tym przygotowany specjalnie na tę okoliczność, wiszący nad sceną od samego początku, srebrny reflektor stanowił na tle reszty scenografii za duży i jasny rekwizyt.

Plusy? Wdzięczny jestem Krzysztofowi Zemle, że pozbawił dramat Cocteau nihilistycznego finału. Miast trzaśnięcia drzwiami i powrotu do punktu wyjścia pozwolił kobiecie zasnąć w objęciach ukochanego mężczyzny. Marna to pociecha w kontekście wszystkiego, co wiemy o relacji tych dwojga. Pozostawia jednak widzów z nadzieją na kolejne "Kołysanki", i na to, że nie wszystko na tym świecie musi się zakończyć źle.

Straszne skutki strajku muz

W fotelu reżyserskim Białostockiego Teatru Lalek zadebiutowała Agata Biziuk. Do realizacji przedstawienia dyplomowego (drugiego po autorskiej "Kukułce" z warszawskiego Teatru Wytwórnia) dyrektor Marek Waszkiel prócz sceny kameralnej i szóstki aktorów przydzielił Martę Guśniowską, piastującą od niedawna stanowisko etatowego dramaturga.

W efekcie powstał "CDN", czyli opowieść o młodym Dramaturgu (w tej roli Krzysztof Bitdorf, który z taką lubością poddaje się twórczej niemocy, że rozgniewane muzy zsyłają do jego mieszkania procesję postaci, które łaskaw był do tej pory wymyślić. I tak z rozmaitych zakamarków rozdętej do niebotycznych rozmiarów gierkowskiej meblościanki (lalkarsko wybitnie funkcjonalny rekwizyt) wychodzą: przebity szablą, ale całkiem żywy, zniewieściały Mag (niewykorzystane dotąd talenty aktorskie pokazał w tej roli Jacek Dojlidko), może i piękna, ale posiadająca za to żabę w komplecie, Królewna (Ewa Zebrowska) oraz wysławiający się wyłącznie mową wiązaną, animowany przez Ryszarda Dolińskiego Skarpet (uwaga krzyżówkowicze - taką nazwę nosi "samiec Skarpety"). Nie wspominając o gadatliwym Pegazie, czyli nagrodzie literackiej przyznanej Dramaturgowi za jedyną dotychczas ukończoną sztukę. Towarzyszy on głównemu bohaterowi od samego początku i (tu świetny pomysł inscenizacyjny) pojawia się raz w postaci pacynkowcj statuetki, kiedy indziej zaś jako słusznej postury mężczyzna (w tej roli Adam Zieleniecki). Nie pozbawiony miniaturowych skrzydełek oczywiście. Wszyscy mają pretensję i (prócz Pegaza) żądają, by Dramaturg dopisał ciąg dalszy ich biografii. Oczywiście w każdym szczególe zgodnie z życzeniami zainteresowanych. Dodajmy, że żadna z postaci nie jest przesadnie skromna.

Jakby kłopotów było mało, drzwi wejściowe kawalerki Dramaturga wyważa Wilk (ten z "Czerwonego Kapturka"; kreowany podobnie jak Skarpet przez Ryszarda Dolińskiego). Chociaż został stworzony przez Charles'a Perraulta, to jednak od naszego Dramaturga domaga się zmiany na lepsze swego publicznego wizerunku. Poczucia paranoi dopełnia szukający czegoś wszędzie tajemniczy jegomość w prochowcu (Mirosław Jańczuk) i gadający Szczur (w tej roli sama Marta Guśniowska).

Nazwisko autorki dramatu naprawdę warto zapamiętać. Potencjał jej talentu słusznie bywa porównywany do twórczości Jana Wilkowskiego czy Jeremiego Przybory, a powszechne uznanie w środowisku teatralnym wciąż nie przyszło z tego chyba tylko powodu, że tryumfalny pochód jej dramatów objął chwilowo jedynie sceny lalkowe.

Wracając do "CDN-u". W scenografii urzekły mnie wkomponowane we wspomniany uniwersalny peerelowski mebel kolorowe roczniki "Dialogu" i "Literatury na świecie". Recenzji nie zawadzi zręcznie wkomponowana w jej tok odrobina autoreklamy: jak Państwo widzą, nawet utalentowane postaci sceniczne czytają (lub przynajmniej prenumerują) czasopisma patronackie Biblioteki Narodowej!

Zamiast chwalić reżysera i pisać, jak to dobrze aktorzy grali, opowiem o zdarzeniu, którego świadkiem byłem podczas spektaklu. Widownia wypełniona po brzegi gimnazjalistami rozgadanymi do niemożliwości i popisującymi się na wszelkie możliwe sposoby, po kilku minutach przedstawienia zamilkła zupełnie, by z uwagą i rozbawieniem śledzić ubraną w abstrakcyjne dialogi nikłą akcję. Czy potrzeba lepszych referencji? Uśmiech ciepłego i inteligentnego humoru charakteryzuje "CDN" (mam tu na myśli, ma się rozumieć, tak dramat, jak przedstawienie). Dużo w nim także dystansu twórców wobec siebie i pozytywnej ironii, skierowanej niekiedy w samą instytucję teatru. Chciałoby się rzec - dobra szkoła Wojciecha Szelachowskiego.

Trop to jak najbardziej słuszny. Wojciech Szelachowski nie tylko roztoczył opiekę artystyczną nad tym projektem, ale również zagrał postać Dyrektora. Co prawda nie uczestniczy w przedstawieniu ciałem ni głosem. Spogląda jednak na rzeczywistość sceniczną z czarno-białego portretowego zdjęcia i, rzecz to niezwykła, dwa razy ze swej ściany akcję komentuje. Takie rzeczy mogą się zdarzyć tylko w teatrze.

**

Konrad Szczebiot - absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej,

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji